Jestem mamą wcześniaka. Poznaj historie babyboomowych mam

Jestem mamą wcześniaka. Poznaj historie babyboomowych mam

Kiedy jesteś w ciąży i myślisz o narodzinach maluszka, wyobrażasz sobie, że to będzie najpiękniejszy i najlepszy dzień w Twoim życiu. Podobnie myślały bohaterki naszego artykułu. Wiedziały, że pojawienie się na świecie maleństwa zmieni ich życie, ale nie przewidziały, że aż tak.

Zamiast malować pokój dziecinny i wybierać słodkie dodatki, odliczały tygodnie do czasu, kiedy ich dzieci zostaną uznane za zdolne do życia poza szpitalem. Doświadczyły, że każdy dzień może przynieść zmianę. Były w miejscu, w którym życie mierzy się nie godzinami, a minutami; w którym zderzają się życie i śmierć, a czasem jedyne, co ci pozostaje, to nadzieja. Poznaj historię mam wcześniaków.

Sylwia, mama Weroniki urodzonej w 31 tyg. i Frania urodzonego w 35 tyg. ciąży

Początek mojej ciąży nie był łatwy. Pojawiło się krwawienie, ale okazało się, że ciąża się utrzymała i ma się dobrze. Podczas badania połówkowego dowiedziałam się, że będę miała córkę. Nie było niczego niepokojącego. Któregoś dnia poczułam kłucie pod żebrami, które sprawiało mi dyskomfort, więc cieszyłam się, że następnego dnia mam wizytę u lekarza.

Doktor zmierzył mi ciśnienie i spytał, jak się czuję. Zgodnie z prawdą powiedziałam, że dobrze, tylko mam jakieś kłucie w okolicy żeber. Spojrzał uważnie na ciśnieniomierz. Zmierzył mi ponownie ciśnienie, a potem kolejny raz. Przeprosił i poszedł po drugi. Potem zrobił KTG i wtedy zaczęłam się czuć niepewnie, bo widziałam po jego minie, że coś jest nie tak. Kazał mi natychmiast jechać do szpitala, bezpośrednio z gabinetu, nie czekając na karetkę. Ciśnienie miałam 180/120. To był 31 tydzień ciąży.

Mąż pakował te niewiele rzeczy, które przygotowałam. Ja nie wiedziałam, co się wokół mnie dzieje. Jeszcze miałam nadzieję, że będzie dobrze. Zresztą w szpitalu kazali mężowi wracać do domu mówiąc, że ustabilizują mi ciśnienie i juto się ze mną zobaczy.

Zrobiono mi USG. Dziecko było mniejsze niż powinno, więc już jakiś czas musiało być coś nie tak. Lekarz powiedział, że muszę mieć cesarskie cięcie, bo dziecko będzie miało większą szansę na przeżycie poza brzuchem.

Powiedział to w taki sposób, że wpadłam w panikę. Dla niego to była codzienność, dla mnie przerażenie, że coś się stanie mojemu dziecku. Na stole operacyjnym cała się trzęsłam. Anestezjolog pytał, jak się czuję. Powiedziałam, że źle mi się oddycha. Zaczął do mnie krzyczeć, żebym oddychała, a potem odpłynęłam.

Obudziłam się dopiero na drugi dzień. Pielęgniarka mi powiedziała, że moja córeczka żyje, waży 1100 gramów i ma 48 centymetrów oraz…  jest krzykaczem. Tak mi utkwiło, bo zawsze powtarzali się, że kiedy dziecko rodzi się z krzykiem, to będzie dobrze. Tego się trzymałam.

I chociaż nie miałam siły, bo mój organizm, a zwłaszcza płuca pracowały nieprawidłowo, uparłam się, że musze ja zobaczyć. Nie wiem skąd mąż zdobył wózek i w trzeciej dobie zobaczyłam moją córkę. Leżała w inkubatorze, taka maleńka. Pampersy sięgały jej do paszek. Skórę miała przezroczystą. Nogi się pode mną ugięły, ale sobie obiecałam, że wrócimy razem do domu. Mówiłam do niej, że ma walczyć. Najgorsze, że po kilku dniach wypisano mnie ze szpitala. Strasznie to przeżyłam. Zamieszkałam w hoteliku dla rodziców, żeby być blisko.

Powoli zaczynałam mieć nadzieję, że wyjdziemy niebawem do domu i wtedy zadzwonił telefon…

Okazało się, że część dzieci została zarażona gronkowcem i musimy przyjechać, bo może być bardzo różnie.  Dzieci odchodziły przy nas.  I byliśmy tego świadkami, bo w sali leżało kilka maleństw. Cały czas się modliłam, że moje dziecko musi żyć, że nie wyobrażam życia bez Weroniki. Po trzech dniach lekarka powiedziała, że jest w szoku, jak mała dzielnie sobie radzi, że nie potrzebuje tlenu, że dobrze reaguje na antybiotyki. Powoli wracała do zdrowia. Na szczęście byłam cały czas w kontakcie ze szpitalem.

Wreszcie po 32 dniach mogłam ją przytulic, przewinąć, nakarmić. To było niesamowite uczucie. Nie chciałam jej oddawać. Wiedziałam też, że żeby wyjść ze szpitala moja córeczka musi ważyć dwa kilogramy. Tak więc dzwoniłam każdego wieczoru i cudowne pielęgniarki zdawały mi relację.
 I w końcu, po 48 dniach dostaliśmy wypis. Czuliśmy radość i strach. Kiedy włożyliśmy ją do fotelika, właściwie nie było jej widać. Dopiero wtedy zdaliśmy sobie sprawę, jaka ona jest malusieńka.

Pierwszej nocy nie spaliśmy. Patrzyliśmy na nią cały czas. W szpitalu nam powiedzieli, żebyśmy kupili monitor oddechu, ponieważ u wcześniaków występuje często bezdech i rzeczywiście tak było.  Powiem szczerze, że z perspektywy czasu myślę, że on nam uratował psychikę. Inaczej w ogóle byśmy nie sypiali. Zresztą musiało minąć kilka dni, żebym uwierzyła, że ona ze mną jest. Musiałam poczuć, że ją kąpię przewijam, karmię, tulę, kocham. Dopiero wtedy zeszło ciśnienie i uwierzyłam, że może być dobrze.

I faktycznie było. Jedyne, co ją różniło od rówieśników, to to, że była drobniutka. Przedwczesny poród i trudny start nie odcisnęły na niej piętna. Rodzina bardzo mnie wspierała. Jedyne co, to że rozpieszczali małą od samego początku. No i trudno im było zrozumieć, że Weronika nie lubi być opatulana milionem kocyków. Mówili: „Ale jak to, przecież to wcześniak, jest taka maleńka, z pewnością marznie.”  Teraz Weronika ma 14 lat i świetnie się rozwija.

reklama

Po kilku latach zaszłam ponownie w ciążę. Okazało, że mam dokładnie ten sam termin porodu, co z Weroniką. Przeraziłam się. Byłam pewna, że to znak i zaczęłam się modlić, żeby to była dziewczynka, bo lekarze mówili, że dziewczynki są silniejsze.

Kiedy okazało się, że to jest chłopiec, przerażona płakałam przez tydzień. Cały czas na siebie uważałam, od początku mierzyłam ciśnienie. Nadciśnienie znów się pojawiło. Ulżyło mi, kiedy minął 31 tydzień, ale i tak trafiłam do szpitala.

W 35 tygodniu obudziłam się rano i czułam, że jest mniej ruchów. Nie pomogło zjedzenie czekoladki i głaskanie brzucha. Na USG wyszło, że dziecko ma zbyt mało tlenu. Kolejna cesarka. Tym razem spokojniej, bo wiedziałam, ze maluch waży ponad dwa kilogramy.

Tym razem miałam znieczulenie zewnątrzoponowe, więc podali mi syna po porodzie. Mogłam się z nim przywitać. Słyszałam, jak płacze i oddycha. Widziałam, że żyje. W dodatku śmiały się pielęgniarki, bo na „dzień dobry” nasiusiał na panią doktor. Tak więc miałam poczucie, że jest bezpiecznie.

Właściwie od początku pielęgniarki pozwalały mi się nim zajmować. Ważył 2050 i odliczałam dni do wyjścia. Podczas badań wyszło, że miał niewielki wylew, ale nie wyglądało to groźnie, więc po czterech dniach Franek wyszedł ze mną do domu.

Od początku obserwując jego zachowania miałam poczucie, że coś jest nie do końca porządku. Lekarze mówili, że wyrośnie.  Teraz ma 11 lat i diagnozę zaburzeń koncentracji uwagi z cechami Aspergera. I chociaż intelektualnie radzi sobie świetnie, to emocje czasem bywają dosyć trudnym tematem.

Powiem ci, że to, czego zabrakło mi wtedy na starcie, to wsparcie psychologa. Teraz wiem, że psychicznie byłam wrakiem, ale chciałam wszystkim udowodnić, że sobie świetnie radzę, żeby nikt mi nie zarzucił, że nie dość, że urodziłaś wcześniaka, to jeszcze sobie nie potrafisz poradzić.

Chciałabym wtedy usłyszeć, że to nie jest moja wina. Usłyszeć, że zrobiłam wszystko, co mogłam, żeby urodzić dziecko o czasie. Tymczasem za pierwszym i drugim razem czułam, że nie jestem wystarczająco dobrą kobietą, że zawiodłam, bo kobieta jest stworzona do tego, żeby rodzić dzieci. I dlatego uważam, że dobrze byłoby porozmawiać z kimś, kto nie tylko, jak cudowne pielęgniarki, powie ci: „Niech się pani nie martwi, dziecko da radę”, ale również zadba o moje emocje i powie, że jestem wystarczająco dobra.

Iza, mama Jeremiego urodzonego w 30 tygodniu ciąży

Akurat pojechałam na majówkę. Zapowiadał się miły wyjazd. Pierwszego dnia było przyjemnie. Kolejnego zobaczyłam, że krwawię. Do Warszawy mieliśmy daleko, więc sprawdziliśmy, gdzie jest najbliższy SOR.

Natychmiast położono mnie na oddział i usiłowano powstrzymać akcję porodową. To był 30 tydzień ciąży. Byłam kompletnie nieświadoma, co się dzieje i w dodatku nikt mnie nie informował o niczym. Nie zostałam zbadana, pani pielęgniarka nie potrafiła mnie podłączyć do kroplówki z magnezem, więc w końcu mąż nauczył się z Internetu i sam to zrobił. Właściwie nikt się mną nie interesował.

Czułam, że mam coraz większe skurcze i usiłowałam się doprosić o uwagę. Kiedy w końcu ktoś się ulitował, okazało się, że mam rozwarcie na 7 centymetrów oraz bardzo wysokie CRP. Zarządzono cesarkę. Spytałam, co będzie z dzieckiem, na co usłyszałam od pani rezydentki, żebym się nie martwiła, bo tu jest pani w 23 tygodniu ciąży z wypadniętym workiem owodniowym i tamto dziecko na pewno nie przeżyje. To było okropne.

Tymczasem podczas cesarskiego cięcia pojawiły się problemy z wyjęciem dziecka. Było owinięte pępowiną, ja dostałam krwotoku, na chwilę straciłam przytomność. Synek ważył 1,5 kg. Miał bardzo obrzękniętą główkę i nadal nikt mnie nie informował o tym coś się dzieje, co będzie dalej. A ja kompletnie nie miałam pojęcia, co to znaczy wcześniak. Wydawało mi się, że to takie mniejsze dziecko, które po prostu potrzebuje więcej czasu, żeby dojść do odpowiedniej wagi.  

Po porodzie, będąc jeszcze pod wpływem morfiny i mając cudowny nastrój, znalazłam kalkulator i wyliczyłam, za ile dni wyjdziemy do domu. Oczywiście bardzo szybko wróciłam do rzeczywistości i dowiedziałam się, że to jednak będzie bardziej skomplikowane.

Maluch przybierał dobrze na wadze, natomiast musiał leżeć pod tlenem ponad 30 dni. Na szczęście miałam wspaniałych lekarzy na neonatologii, którzy informowali mnie o wszystkim. Niestety nie potrafił mi powiedzieć, kiedy wyjdziemy do domu. Wszyscy mi tłumaczyli, że wcześniaki to krok do przodu i dwa kroki do tyłu.I rzeczywiście u nas tak było. Najpierw było super z oddychaniem, a było źle z jedzeniem. Potem syn nie umiał jeść i oddychać jednocześnie, więc tak sobie siedzieliśmy czekając, aż dobije do dwóch kilogramów i zacznie jeść i oddychać samodzielnie.

reklama

Po 46 dniach usłyszałam, że wychodzimy. Tak bardzo na to czekałam, ale jednocześnie okropnie się bałam, jak to będzie w domu. Bo w szpitalu jest aparatura, pielęgniarki, położne. W domu jesteśmy sami. Natomiast szczęśliwie dwa tygodnie przed wyjściem mogłam przeprowadzić się do szpitala. Tam były takie pokoje dla mam z maluszkami, gdzie uczyłam się, jak będę funkcjonować w domu z tym małym człowiekiem. Takie wdrożenie do opieki domowej.

Pierwsze dni, tygodnie w domu były trudne. Maluszek był niespokojny, bardzo dużo płakał, zaczęły się problemy z brzuszkiem, a z powodu wiotkości krtani synek miał bardzo dziwny oddech. W dodatku alarm w monitorze oddechu właściwie każdej nocy stawiał nas na równe nogi. Na szczęście miałam oparcie w dziewczynach, które poznałam na oddziale i z którymi do tej pory utrzymuję kontakt.

Oprócz tego musiałam szukać specjalistów na własną rękę, bo maluch urodził się poza miejscem zamieszkania. W efekcie zamiast na NFZ robiłam konsultacje prywatnie.  Walczyłam też o karmienie piersią. Na szczęście miałam wsparcie męża i rodziców.

Ten pierwszy rok był najtrudniejszy. Nikt nie potrafił nam powiedzieć, co się będzie działo. Dopóki synek nie zaczął chodzić i mówić, nie wiedzieliśmy, co nas czeka. I dopiero kiedy nabył te umiejętności, poczułam się pewnie i spokojniej.

Teraz synek ma 4 lata i rozwija się prawidłowo, praktycznie nie choruje. Widzimy, że ma czasem problemy z emocjami, ale pracujemy nad tym. Raz na jakiś czas robimy mu profilaktycznie badania, dla naszego spokoju.

Cały czas też szukałam odpowiedzi na pytanie, co się wydarzyło, dlaczego tak się stało. Uświadomiłam sobie, że nikt nigdy mi nie powiedział, że jeśli zaczyna się jakieś zakażenie, upławy itp., to koniecznie trzeba to monitować. Prawdopodobnie moja pani doktor, której ufam, uważała, że każdy o tym wie. Stawianie brzucha też uważano za coś normalnego.

Teraz jestem w drugiej ciąży i to moja doktor jest bardzo uważna. Najdziwniejsze, że do 30 tygodnia było ok, a kiedy minął, pojawiły się jakieś problemy. Teraz minął już 35 tydzień ciąży, więc sobie myślę, że przecież maluch jest praktycznie donoszony, więc nic się nie stanie. Jestem zupełnie spokojna i czekam na pojawienie się na świecie córeczki. 

Ewelina, mama Zuzi urodzonej w 36 tyg. ciąży

Nic na to nie wskazywało. Każdy mówił, że dziecko będzie duże, bo każdy tutaj w rodzinie miał duże dziecko. Zacznijmy jednak od początku.

Na początku było idealnie. Później pojawiło się nadciśnienie, które początkowo, ja niskociśnieniowiec, brałam za syndrom białego fartucha. Na szczęście lekarz mnie monitorował. Doszła cukrzyca ciążowa. Pilnowałam się bardzo, a i tak pani dietetyk, patrząc na skoki cukru mówiła, że chcę skrzywdzić swoje dziecko. To był koszmar.

Ciśnienie coraz bardziej mi skakało, robiły się obrzęki i w 33 tygodniu z objawami zatrucia ciążowego trafiłam do szpitala. Usłyszałam, że muszą podać sterydy, bo prawdopodobnie urodzę przedwcześnie. Nie mogłam uwierzyć. To było takie straszne, jak ja mogę urodzić wcześniaka. Nie wiem dlaczego wypuścili mnie ze szpitala, do którego wróciłam po dwóch tygodniach. Ciśnienie miałam 170/110, a obrzęki tak ogromne, że nie mogłam założyć nawet japonek.

Lekarz powiedział, ze córka nie przybiera na wadze i że dłużej nie możemy utrzymywać ciąży. Chcieli, żebym rodziła naturalnie.  I chociaż minął  36 tydzień, to ginekolożka mówiła, że dziecko jest tak małe, że powinno się urodzić dopiero w sierpniu, czyli 2 miesiące później.

Dostałam oksytocynę. Niestety - ze względu na mój stan - musiałam rodzić na leżąco. Rozpoczęła się akcja skurczowa, jednak po kilku godzinach się wyciszyła. Lekarze postanowili najpierw odpuścić, ale potem znów dali mi oksytocynę, co spowodowało potężne skurcze i spadek tętna u dziecka.

Zawieziono mnie na cesarkę. Ogromnie się bałam o córeczkę. Do końca życia zapamiętam, jaka była malutka. Wyglądała jak bochenek chleba. Zabrali ja do badania, a tymczasem ja poczułam się fatalnie. Dostałam dreszczy i gorączki. Córeczka trafiła na dobę do inkubatora, a ja potrzebowałam pomocy. Skakało mi ciśnienie, czułam się tak, jakbym dostawała zapaści, to było okropne.

reklama

Po wyjściu ze szpitala byłam słaba i wystraszona. Ona była taka maleńka (ważyła 2100), nie wiedziałam, jak się nią zająć. W dodatku okazało się, że nie mogę karmić piersią. Wiedziałam, że dla wcześniaka mleko mamy jest najlepsze, a ja miałam kłopot z wyciśnięciem nawet jednej kropli. Niestety byłam kolejną kobietą w naszej rodzinie, która cierpiała z powodu niedorozwoju tkanki gruczołowej.

Tak więc nasze początki były trudne, ale moja historia jest pozytywna, bo w efekcie z Zuzią było wszystko ok, a tylko ze mną były problemy.

Od początku chciałam być silna. Od początku słyszałam, że już jestem w domu, że mam się nie przejmować, ale nikt z bliskich nie chciał mnie wysłuchać. Naczytałam się też na forum, że dziewczyny po cesarce już po dwóch dniach sprzątają mieszkanie, a tymczasem ja po tygodniu zeszłam na dół po schodach do piekarni i dla mnie to był ogromny wyczyn.

Bardzo źle się z tym czułam. Wykrzyczałam mężowi, że ja już chcę coś robić, a nie mogę, bo jestem wykończona i dlaczego mój organizm nie chce działać, jak inne.

Po moich doświadczeniach chcę uczulić inne mamy - nie każda ciąża będzie cukierkowa. Musimy być też dla siebie bardziej życzliwi. Ja np. słyszałam od wszystkich: po co już kupiłaś ubranka? Po co wózek, łóżeczko?  A ja czytałam artykuły naukowe i miałam świadomość, że mogę urodzić wcześniej z powodu nadciśnienia. Jeśli któraś z dziewczyn mówi, że z powodów zdrowotnych nie może mieć pokarmu, to nie krytykuj jej i nie mów, że to wszystko jej głowa i gdyby chciała, to by mogła. Wiem, że kobiet z podobną do mojej dolegliwością jest niewiele, ale bez względu na to mówienie młodej mamie, że  „nie chcesz”, „nie starasz się” jest po prostu bardzo przykre i niepotrzebne.

Czy ta strona może się przydać komuś z Twoich znajomych? Poleć ją: