Dlaczego edukacja potrzebuje „bałaganu”

Ostatnie zmiany: 28 czerwca 2019
Dlaczego edukacja potrzebuje „bałaganu”

Polska szkoła wdraża właśnie kolejną reformę. Mimo to, a może właśnie dlatego, wiele osób nie jest zadowolonych z tego, co się dzieje. Ale inne kraje też eksperymentują. Interesujące doświadczenia prowadzi szereg szkół, między innymi w Stanach Zjednoczonych, które postanowiły swoich uczniów uczyć... kreatywności. W jaki sposób?

Anty-dyscyplinarne podejście

Żyjemy w świecie, który coraz częściej wymaga globalnego podejścia i skupienia się na ogóle, zanim wniknie się w szczegół. Nikt nie jest w stanie opanować całości wiedzy dostępnej człowiekowi, dysponujemy natomiast możliwością szybkiego wyszukania tego, co jest nam potrzebne. Ludzie pragnący rozwiązywać problemy, powinni więc przede wszystkim umieć szukać tego, co jest im potrzebne, myśleć twórczo i pracować w zespole.

Aby uczyć tego wszystkiego, nie wystarczy wpisać w plan zajęć jeszcze jednego przedmiotu „kreatywność” czy „rozwiązywanie problemów”. Podział na roczniki, klasy i przede wszystkim przedmioty, sprawia, że dzieci uczone są w sztywny, nienaturalny sposób. W edukacji (także polskiej) od dawna istnieje podejście interdyscyplinarne, polegające na tym, że w czasie jednych zajęć łączy się 2-3 dyscypliny. Realizując jeden projekt uczniowie korzystają z pomocy kilku nauczycieli. Postanowiono jednak zrobić jeszcze jeden krok dalej i całkowicie odrzucić podział na przedmioty i lekcje oraz zastosować podejście anty-dyscyplinarne.

Edukacyjny bałagan

Takie podejście wymaga kompletnej zmiany modelu edukacji: trzeba wyeliminować podział na naukę języka, historii, geografii i matematyki, a zamiast tego zaproponować uczniom rozwiązywanie problemów, „zagadek” i stawianie nowych pytań, na które będą szukali odpowiedzi. Uczenie się przez działanie – to podstawa filozofii Johna Deweya, który pisał też: „szkoła musi reprezentować życie – takie, które jest prawdziwe i ważne dla dziecka, takie jakie prowadzi ono w domu, w sąsiedztwie lub na placu zabaw."

Mimo że coraz więcej osób zgadza się z tym, że słuchanie wykładów, wyuczanie się na pamięć mało istotnych faktów i rozwiązywanie oderwanych od życia zadań nie służy dzieciom, to jednak tak właśnie wygląda nauka w szkołach. Dlaczego? Bo wtedy panuje porządek: uczniowie siedzą w przydzielonych im ławkach, w klasach panuje cisza i dyscyplina, nauczycielom łatwo kontrolować uczniów, a dyrektorom nauczycieli. Jeżeli szkoła zdecyduje się na pracę projektem, to wszystko wygląda inaczej: dzieci mówią głośno i podekscytowane hałasują, a kiedy zacznie się konkretna praca, ktoś ciągle gdzieś chodzi, wszędzie leżą porozkładane książki i materiały, a najlepszym określeniem tego stanu jest: chaos. Zapominamy, że to właśnie z chaosu ma szanse wyłonić się coś nowego.

reklama

„Po­wiedz mi, a za­pomnę. Po­każ mi, a za­pamiętam. Pozwól mi zro­bić, a zro­zumiem”

Praca w takim „bałaganie” nie oznacza jednak braku planów i koncepcji. Rolą nauczycieli jest wybranie (lub tylko zasugerowanie) tematów, koordynacja prac i przede wszystkim służenie pomocą oraz wiedzą tam, gdzie jest ona potrzebna. O roli nauczyciela mówi się, że jest on „architektem okazji” - musi umieć dostrzec te sytuacje, w których nie tylko pomoże, ale i czegoś nauczy. Nie musi natomiast oceniać, ponieważ projekt musi obronić się sam i to jest najlepsza ocena. W jaki sposób? Na przykład pomysł: zbudujmy łódź.

Niedużą, za to taką, która będzie pływała. Nauczyciel może wprowadzić dodatkowe nieutrudnienia: materiały muszą pochodzić z recyklingu, nie mogą być droższe niż..., musi mieć dwa maszty, itp. Jeśli dzieci zbudują łódkę i ona zatonie natychmiast po zwodowaniu – czy nauczyciel musi przyznawać ocenę? Dzieci ocenią się same i zaczną szukać nowych rozwiązań.  I nie do końca liczy się ostateczny efekt, równie ważny jest sam proces i to on powinien podlegać nauczycielskiej ocenie i korekcie. Zaś nagrodą nie jest stopień lecz ukończony projekt, jego prezentacja, także dokumentacji (schematów, rysunków, źródeł).  

Okazuje się, że w ten sposób dzieci uczą się chętniej, a wiedzę umieją wykorzystać w praktyce. Angażują się w to, co robią, a to sprawia, że szybciej przyswajają wiedzę, „chłoną” ją mimochodem. Przede wszystkim zaś uczą się tego, JAK się uczyć. A wyniki? Kiedy przeprowadzono badania kompetencji w Hamburgu, okazało się, że uczniowie szkoły Maksa Bauera prowadzonej takim systemem byli o dwa lata przed uczniami kształconymi metodami tradycyjnymi.

Co to oznacza dla nas?

Warto mieć świadomość, że są różne ścieżki edukacyjne. I nie są to żadne „niesprawdzone” w praktyce nowości, bo pedagogika Montessori, waldorfska czy Dewaya powstawały na przełomie XIX i XX wieku, a szkoła w Sommerhill została założona w roku 1921. Dziś zwolennikiem zmiany paradygmatu edukacji jest Ken Robinson (jego wystąpienia są dostępne w sieci, warto posłuchać), a i my – rodzice w Polsce mamy coraz więcej możliwości wyboru. Nawet jednak jeśli nie zdecydujemy się na tak radykalną zmianę jak edukacja domowa czy szkoła demokratyczna możemy wprowadzić małe zmiany w życiu naszego dziecka: pozwolić w czasie, kiedy nie jest w szkole rozwijać się we własnym tempie, nie uczyć (na kolejnych, dodatkowych zajęciach), ale poprzez działanie i zabawę poznawać świat: wspólnie majsterkować, odwiedzać ciekawe miejsca, piec ciasto i gotować, razem z dzieckiem wędrować palcem po mapie.

Joanna Górnisiewicz

Czy ta strona może się przydać komuś z Twoich znajomych? Poleć ją: