No to moja kolej.
Tak jak już pisałam, miałam rutynową wizytę u mojej gin w poniedziałek 18 lipca. Szłam sobie do niej jak zwykle na luzie bo za każdym razem słyszałam to samo: "szyjka zamknięta,utrzymana, główka wysoko itd.." A tu zaczyna mnie badać i do mówi do mnie "O kochana, ty dziś będziesz rodzić, a najdalej jutro. Rozwarcie na 2 palce masz." Byłam w szoku co ta kobieta do mnie mówi, jakie rodzić skoro ja nie czuję żadnych objawów. Powiedziała mi że jak by mnie w nocy wzięły bóle albo odeszły wody to mam się zgłosić do szpitala, a jak by się nic nie działo to i tak na rano dała mi skierowanie do porodu.
Wróciłam do domu nadal nie mogąc uwierzyć, zadzwoniłam do męża, który stwierdził że ta kobieta jest głupia i bzdury wygaduje. Dopakowałam torbę, ogoliłam nogi i inne zakamarki i czekam. Nic się nie dzieje. Kładę się spać z myślą że pewnie w nocy się zacznie i właściwie mało co spałam bo czekałam aż się coś wydarzy. Ale nadal nic.
No to rano jedziemy do szpitala, myślę sobie "pewnie mnie zbadają i odeślą do domu skoro nie mam żadnych skurczy". Zastanawiałam się po co w ogóle tam jadę. Podłączyli mi ktg, wyszły jakieś skurcze których ja absolutnie nie czułam. Lekarka mnie zbadała, stwierdziła rozwarcie i kazała iść na porodówkę. To się jej pytam czy będę dziś rodzić a ona "tak".
Dziwne to wszystko było...
Dostałam salę dwuosobową
Chwilowo byłam sama z mężem ale za parawanikiem czekało drugie łóżko. Przyszedł lekarz, przebił mi pęcherz płodowy i wtedy pociekły wody. Nie bolało nic, takie cieplutkie były :-) od tego momentu za pół godziny zaczęły się skurcze, na początku słabe i nieregularne. To było po godzinie 11 mniej więcej. Wtedy przywieźli kobietę na to drugie łóżko. Super... nie ma to jak słuchać jeszcze wrzasków innej rodzącej, byłam zła. Ale ona dość spokojnie wszystko przechodziła, nie narzekała. Przyszła położna zrobiła mi lewatywę, poszłam do kibelka gdzie zeszło mi raptem ze 20 minut a w tym czasie ta druga urodziła
Słyszałam jak krzyczy i nie było to fajne mieć świadomość że za chwilę ja tak będę. Skurcze przybierały na sile, dostałam 2 czopki które nie wiem jakie miały zadanie, bo na pewno nie zmniejszyły bólu, oprócz tego żadnego znieczulenia nikt mi nie zaproponował.
Mąż trzymał mnie za rękę, nie pomagał mi zbytnio bo i co on mógł zrobić ale i tak się cieszyłam że jest przy mnie, na pewno nie chciałabym być tam sama. Co 15 minut biegałam do kibelka bo miałam wrażenie że coś mi wyleci. Zasadniczo jak przychodził skurcz to lepiej się czułam na tym kibelku niż na łóżku
Jak już myślałam że nie wytrzymam to okazało się że jest pełne rozwarcie i kazali przeć. Nagle zleciało się pełno ludzi, ja nikogo nie widziałam i było mi wszystko jedno, tak bolało, ale mąż mówi że przyszło chyba z 7 osób i wszyscy patrzyli się w moje krocze. To ci dopiero widok. Nacięcie bolało jak cholera ale potem już szybko poszło. To znaczy teraz tak mi się wydaje bo wtedy myślałam że trwa to całe wieki. A już o 14.35 położyli mi na brzuchu mojego Patryczka.
Pamiętam że wtedy pomyślałam sobie "Boże, nigdy więcej, jak dobrze że mam to już za sobą, drugi raz nie dałabym rady" . Ale już dziś myślę sobie że może kiedyś jeszcze chciałabym mieć taką drugą dzidzię. Wiem że bolało bardzo, ale już dziś właściwie nie pamiętam tego uczucia. Tylko ta ulga jak już wyszedł i brzuch tak się zapadł. Do szycia dali znieczulenie i tego w ogóle nie czułam.
No a potem to już sama radość i wpatrywanie się godzinami w moje cudo.
Pewnie powiecie że miałam łatwy poród, pewnie tak było choć żadna rodząca nie powie że jej poród był łatwy. Ale w porównaniu z innymi i tak szybko poszło. Chociaż ta kobieta obok mnie która urodziła w godzinę wprawiła mnie w osłupienie.