To ja może tak w skrócie opiszę jak wygląda planowane CC w Szwecji, bo
tylko tego doświadczyłam :-)
3.12 o 7 rano mieliśmy się stawić w szpitalu. Zanim jednak to
nastąpiło 30.11 mieliśmy spotkania z ekipą, która miała się zajmować
operacją, czyli z położną, która nam opowiadała co i jak (okazało się,
że miała też dyżur w dzień porodu, ale zajmowała się inną parą, my
dostaliśmy inną położną), głównym anastezjologiem (świr jakich mało,
ale cudownie go wspominam z samej operacji) i z główną chirurg (która
na naszą prośbę o niepołamanie dziecka zareagowała małą paniką ;-)).
Gdy już wszystko nam wyjaśnili i porobili badania, mogliśmy wrócić do
domu i przygotowywać się na czwartek. W środę przylecieli moi Rodzice,
więc już cały dzień miałam z głowy - zero przygotowywania się, bo
musiałam zadbać o ich komfort przez najbliższe kilka dni, kiedy to
zostali sami w domku. Dzięki temu nie miałam czasu się stresować tym,
co mnie czeka ;-)
W środę wieczorem miałam się wyprysznicować dokładnie, wymyć włosy,
itd. Ostatni posiłek oraz ostatnie picie wolno mi było mieć do północy
ze środy na czwartek. Potem już pustka...
W czwartek 3.12 przed 7 rano wylądowaliśmy w szpitalu. Znaleźliśmy
odpowiednią salę i czekaliśmy na położną. Po kilku minutach przyszła i
zabrała nas na oddział. Rodzić mieliśmy we dwójkę - ja i Marcin - więc
wszystko niemal robiliśmy we dwójkę ;-). Dostałam swoje łóżko na sali
przedoperacyjnej. Kazali mi się rozebrać, przebrać w szpitalną koszulę
i uwalić na łożu. Marcin miał mnie pilnować w tym czasie, żebym nie
uciekła z krzykiem ;-)
Byliśmy zaplanowani jako drudzy w tym dniu, więc mielismy jechać na
salę koło 10. Okazało się, że w międzyczasie przyjechała dziewczyna z
bólami i bez wód już, więc spadliśmy na miejsce 3. Cały czas koło nas
kręciła się nasza położna (jedna położna na jedną parę - świetny
pomysł, bo mogliśmy ją męczyć ile chcieliśmy!), założyła mi venflony w
obie dłonie (na wszelki wypadek muszą mieć dwa) i zainstalowała
cewnik. Po moim i Marcina cichym proteście, że głodna jestem, dostałam
kroplówkę z glukozą, którą "piłam" przez cały dzień.
Tuż przed 12, gdy już miałam dość leżenia i nudzenia się (nie
pozwolili mi się zdrzemnąć, nie wolno mi było nigdzie iść i głodna
byłam potwornie, więc marudziłam im tam ostro ) oraz robienia mi zdjęć
przez Marcina, zabrali mnie na salę operacyjną. Dostałam śmieszne
skarpety, żeby mi nogi nie marzły (ponoć marzną podczas cięcia - nie
wiem, nie czułam ;-)) a Marcin przebrał się w niebieski kombinezon.
Potem weszłam na salę o własnych siłach, moje łóżko zostało w
korytarzu a mi kazali wskoczyć na inne, w kształcie wyglądające jak
samolot, tudzież krzyż - ręce na boki na podpórkach a reszta na takim
wąskim leżaczku (bałam się, że się nie zmieszczę na tym a potem że im
spadnę). Posadzili mnie na tym i zaczął się młyn. Najpierw wszyscy się
przedstawili, kto kim jest i co będzie robił - połowy niezapamiętałam
nawet. Anastezjolog zaczął mi coś robić na plecach, mówiąc, że szykuje
do znieczulenia, pielęgniarki anastezjologiczne i chirurgiczne kręciły
się w koło, potem przyszły jeszcze jakieś inne i w efekcie przestałam
się orientować kto jest kto. Rozpoznaczałam jedynie anastezjologa i
jego pomocnika, który próbował mi podawać jakieś środki dożylnie
potem. Ze znieczuleniem też było ciekawie - siedziałam skulona i
czułam, że wbijają mi igły w plecy. Myślałam, że to jest znieczulenie
miejscowe i zaraz każą mi się położyć, żeby mi zrobić główne
znieczulenie, a tu się okazało, że zrobili to za jednym zamachem i jak
się kładłam to już nogi odmawiały mi posłuszeństwa.
Po położeniu mnie zaczęli mnie przekręcać. Kretyńskie uczucie spadania
- gdy nie czuje się połowy ciała a oni przechylają mnie na lewo, bo
tak im wygodniej...Potem popodłączali mi następne rurki, w tym jedną
do nosa z tlenem - strasznie mnie łaskotała przez cały czas ;-) i
porobili następne wkłucia, których ślady ciągle mam, ponad 2 tygodnie
później . Na koniec posadzili Marcina koło mnie z prawej strony i
kazali mu siedzieć i mnie pilnować, a sami rozstawili parawan, żebyśmy
nie podglądali co robią.
No i się zaczęło. Najpierw anastezjolog sprawdził czy coś czuję, a gdy
stwierdził, że nie bardzo to przeszedł na moją stronę barykady i już
ze mną został. Z drugiej strony zaczęło się coś dziać, ale nic nie
widziałam (nawet w lampach się nie dało podglądać ;-(). Z mojej strony
wyglądalo to tak, że czułam jakby mi ktoś miętosil brzuch. Wszyscy się
śmieją gdy im to opisuję, ale naprawdę czułam się jak na kreskówce
Disneya, gdzie pokazują taką czerwoną galaretę, którą ktoś potrząsa i
ona się kiwa i kiwa - dokładnie takie uczucie miałam, jakby moj brzuch
byl tą galaretą i ktoś ją przepychał z miejsca na miejsce.Nic poza tym
nie czułam, ani nacięcia, ani wyjmowania - kompletnie nic.
Po jakichś 15-20 minutach usłyszałam króciutki płacz, takie
jednorazowe łkanie, potem drugi raz i cisza... Spytałam Marcina czy to
nasze dziecko, potem pytałam lekarzy, ale nie chcieli nic mówić.
Wreszcie jakaś pielęgniarka przyniosła mi pokazać dziecko, dosłownie
na sekundkę. Pomachała mi przed nosem i zabrała małą i Marcina.
Zostałam sama, nikt nie chciał mi nic powiedzieć - ani jaka płeć, ani
co się dzieje... nic. Mieli mi ją położyć na biuście i tak miała
zostać do konca porodu, a oni ją zabrali i nic nie powiedzieli. I taka
sama wśród lekarzy leżałam i czekałam co dalej. Chirurdzy coś tam
robili jeszcze, mówili że mało krwi, mało wód, zielone wody i w
efekcie z tych urywków rozmowy coraz bardziej się denerwowałam. Moja
część parawanu nie chciała odpowiadać na żadne pytania o dziecko,
jedna pielęgniarka tylko na pytanie co się dzieje powiedziała, że
zaraz będzie przerwa na lunch i trochę zmieni się ekipa - tyle się
dowiedziałam o dziecku.
Jakiś czas potem przyszedł Marcin z Misiulką na ręku. Tak biednie
wyglądała... Powiedział, że mam się nie martwić, że kontrolują
wszystko i że będzie dobrze, ale znowu żadnych konkretów. Tylko tyle,
że jest duża i silna i da radę - bardzo pocieszająca wiadomość...
Jakoś wytrzymałam do końca operacji. Okazało się, że całość razem z
szyciem trwała dokładnie godzinę i 5 minut. O 13:05 przerzucili mnie
na moje łóżko i wywieźli z sali operacyjnej do pooperacyjnej.
Martwiłam się o Malutką i Marcina, gdzieś w pamięci mi mignęło, że
przecież mieliśmy ze sobą wszystkie nasze rzeczy a teraz ich nie ma i
nie wiadomo gdzie są. Ale to był mały pikuś w porównaniu z niewiedzą
co się dzieje.
Sala pooperacyjna była wspólna dla wszystkich możliwych operacji i
zabiegów. Obok mnie leżała kobieta wijąca się z bólu i żądająca leku
przeciwbólowego, przede mną za parawanikiem jakaś inna po porodzie z
malutkim dzieckiem i jeszcze kilka innych osób. Ogólnie 6 osób na
sali, każda oddzielona kurtynami i za szybką zespół pielęgniarek. Moja
wyglądała jak księżniczka ze Star Warsów, tylko w wykonaniu większym
;-) Ale była przesympatyczna i o cokolwiek poprosiłam to się od razu
znajdywało. Poza dzieckiem... Po jakimś czasie wpadł Marcin i
opowiadał co się działo, co z Misią itp. Pokazał mi zdjęcia z części,
która mnie ominęła, pokazał mi ważenie, mierzenie i... Małą z rurką
słoniątka. Powiedział mi o problemach z oddychaniem, itd. Potem
wygoniłam go na obiad i do Misiulki, a sama zaczęłam przysypiać. Coś
mi podali, żebym siedziała cicho i spała, nie wiem co... potem na
pewno dawali mi morfinę przez dwa dni, żeby nie bolało. Cały czas
próbowałam poruszyć palcami u nóg, bo powiedzieli że jak będę w stanie
to pojadę do swojego pokoju i może zobaczę dziecko. Leżałam więc i
robiłam wszystko żeby poruszyć palcami, ale to nie było takie łatwe...
Szybciej udało mi się ruszyć prawą nogą w górę a lewą na boki niż
samymi palcami. Ale w końcu koło 17 pozwolili mi pojechać na górę. Tam
okazało się, że Misia musi zostać na patologii a my mieszkaliśmy na
dziecięcym. Żeby ją zobaczyć wturlali moje łóżko na oddział i do sali,
tak że zajmowało niemal całą powierzchnię. Ale byłam z Misią i tylko
to było ważne. Karmili ją sondą do żołądka - pozwolili nam naciskać
tłoczek strzykawki. Ogólnie w tym momencie dopiero odetchnęłam, że
moje dziecię jest i ma się w miarę dobrze. Mogłam potem ze spokojem
pojechać już do swojej sali i czekać aż pozwolą nam znowu jechać do
Misiulki.
Pozostałego pobytu w szpitalu opisywać nie będę, bo miało być z samego
porodu ;-) Powiem tylko, że było to chyba najdłuższe 5 dni w moim
życiu i chyba nigdy jeszcze nie czułam się bardziej jak więzień, niż
wtedy. I nie wiem czy byłam bardziej zawiedziona niż w poniedziałek
gdy już spakowani i ubrani mieliśmy wychodzić a położna zrobiła
badanie "last minute" bilirubiny, które zmusiło nas do zostania
jeszcze jedną dobę w szpitalu.