U mnie wszystko przeciągnęło się w czasie. Myślałam, że urodzę wcześniej niż miałam terminowo ( 25 sierpnia ), bo brzuch opuścił mi się już w 36 tyg. ciąży, a tu... niespodzianka! termin porodu minął,a u mnie nic. Za to dwa dni po terminie radośnie zauważyłam u siebie skurcze, które trwały ponad 5h. Mąż miał jechać na wieczór kawalerski brata, ale zamiast tego pojechaliśmy do szpitala. Ja cała uradowana, bo ile to można czekać na poród ( chciałam urodzić w 38tyg. ciąży, bo juz mi sie tego brzucha "odechciało"
)? W szpitalu zrobili mi ktg - "sa skurcze, ale jeszcze słabe. Może sie rozkręci" Z tym werdyktem wylądowałam na przedporodowej... i niestety tam zostałam do rana, bo Mały sie rozmyślił. Byłam zdruzgotana i wściekła jak diabli - wszystkie dookoła odjeżdżały na porodówki a ja, co? Z rana na ginekologię!
Przez noc nasłuchałam się rodzących i opowieści kobit, które leżały obok. Jednej wody odeszły o 3 nad ranem, nie wzieli ja na wywołanie, tylko czekali 1,5 doby, po czym zrobili cesarkę oświadczając " poród sie nie rozwija". Z tego co wiem, po odejściu wód dziecko musi urodzić się w ciągu 24h... słyszałam też, że po 12h zazwyczaj robia już cc. Przypadek tej kobiety kompletnie mnie rozbił.
"Cholera! Gdzie ja trafiłam?" Na ginekologi nie mogłam sie niczego od nikogo dowiedzieć - na co czekamy? "czy dostanę oksytocynę? Jaki jest stan dziecka? ktoś mnie zbada...?"
Od lekarzy nie mogłam dowiedzieć sie niczego. Jakies badania mi robili, ale po co? na co?
Dowiedziałam sie dopiero po 5 dniach pobytu.
akcja zaczęła się dopiero po 9 dniach pobytu na ginekologi. 5 września o 2:20 obudziły mnie skurcze. Już wiedziałam, że to, co wcześniej brałam za skurcze porodowe to jednak nie to... te, które obudziły mnie tamtej nocy, podobały mi się zdecydowanie mniej
Leżałam do 5 nad ranem licząc ich częstotliwość. Próbowałam też zasnąć, ale jak tylko mi się to udało, to budził mnie ból w pachwinach... "tego jeszcze nie było" - więc napisałam sms'a do męża, że chyba sie zaczyna. Sam był po zarwanej nocy, ale chciał jechać od razu. Powiedziałam, że wystarczy jak wyruszy o 8:00 ( do szpitala miał 60km ). O 8 rano zabrali mnie na ktg i w jego trakcie zjawił się mąż. Ja jak zwykle nic na tym ktg nie widziałam, ale jak przyszła położna, usłyszałam " ooo...co trzy minuty". Potem badanko ginekologiczne - "rozwarcie 4cm, zapraszamy na porodówkę " - szczerze powiem, że już cieszyłam sie ciut mniej niż wtedy, gdy przyjechałam "niby rodzić", dziewięć dni wstecz. Tamte "skurcze" bardzo mi odpowiadały i życzyłam sobie, żeby przy porodzie było podobnie, ale... no tak kolorowo to nie jest
O 10:00 byłam na porodówce. Moja położna była akurat na dyżurze, więc od razu mnie przechwyciła. Na sali odkryłam, że skurcze są o wiele bardziej znośne, gdy je "wychodzę" - dlatego też praktycznie większość porodu chodziłam. szczerze powiem, że momentami myślałam, że mi te nogi w d*** wejdą i raz nawet usiadłam na fotelu ze zmęczenia - ale jak mnie dorwał skurcz to myślałam, że fotel po gryzę. jak tylko minął wstałam i już nie odważyłam się usiąść. Po godzinie maszerowania położna sprawdziła rozwarcie - i lipa, tylko 5cm. Zaproponowała mi wannę, a ja chętnie skorzystałam z propozycji, bo słyszałam, że ciepła woda ma łagodzący wpływ na skurcze. Siedziałam sobie godzinę i było całkiem fajnie. Ale rozwarcie też tylko 6cm... czyli żaden postęp ( liczyłam na 8cm przynajmniej
).
Potem dostałam piłke i krótki instruktaż jak skakać, żeby nie bolało, a łagodziło ból. Bałam się na tym podskakiwać, ale byłam już zmęczona, ziewałam co chwilę, skurcze sie nasiliły i stały boleśniejsze, ale wizja tego, że podczas tych podskoków szyjka szybciej sie tam ubije sprawiała, że mimo wszystko zaczęłam sobie skakać na tej piłce. Juz mi się "nie chciało" - śmiesznie brzmi, ale zrobiłam sie tak spiąca, że chciałam urodzić i iść sobie spać
Ale faktycznie, przy odpowiednim rozluźnieniu ból był mniejszy... wiec tym bardziej ochoczo sobie tam fikałam na piłce. Po jakims czasie znowu badanie rozwarcia... mały postęp. Położna stwierdziła, że chyba pójdzie po oksytocynę, żebym sie tak nie męczyła, ale ja średnio chciałam. Różnych się rzeczy nasłuchałam o reakcjach kobiet po podaniu oksytocyny... jedne szybciej i ładniej rodziły, innym nie dawało to nic, a były też takie, które rodziły przez to w strasznie silnych bólach - oczywiście bałam się załapać na wersję numer 3 i postawiłam na naturę. Z racji tego wlazlam jeszcze raz do wanny - ale na krócej. Akurat w tym czasie wypadła przerwa obiadowa, polożna zapytała czy może iśc coś zjeść... mówię "dobra" - niech sobie zje kobicina. Męża też wysłałam. Taka ze mnie miłosierna samarytanka...
i w sumie nawet dobrze, bo w wannie zaczęły mnie te skurcze tak cisnąć, że klnęłam jak szewc, łkając sobie cichutko pod nosem. Nawet kilka razy zasnęłam w tej wannie...
Jak przyszli to błagałam, żeby mnie wywlekli z tej wanny - miałam już jej dość.
Wlazłam na fotel do badania... no wreszcie 8 cm! Usłyszałam tylko, jak połozna mówi, że zaraz mi pęcherz pęknie, po czym usłyszałam chlus, jakby ktoś wylał na podłogę wiadro wody. "Boże, to ze mnie!" - a ja głupia nasłuchałam sie opowieści, jak to kobity nawet nie zauważyły jak im wody odeszły i bałam sie cały czas, że i ja nie zauważę i dziecku cos sie stanie, haha! tego sie nie dało nie zauważyć!;-)
Ciesze sie teraz z tego, że mi to nie odpłynęło gdzies publicznie... boże, strasznie upokarzające. Potem dostałam matę, na której siedziałam w siadzie podpartym... nie wiem jak to opisać. W takim lekkim rozkroku,z nogami zgietymi w kolanach, rozstawionymi na boki... no chyba nie wytłumacze
Tak czy inaczej, czułam parte bardzo wyraźnie.
gdy tak wcześniej skakałam na piłce czułam, że "chyba chce mi się kupę" - połozna mi zaczęła tłumaczyć, ze to sa pewnie parte. I że ta końcówka porodu wygląda inaczej niż poród dotychczas, że skurcze parte już tak nie bolą...bolą troche inaczej." Powiedziałam nawet, że moga te parte sie już zaczynac, bo jestem ciekawa jak to będzie wyglądało... (pierworódka
) - czym rozbawiłam położną.
Po odejściu wód płodowych czułam to 'inaczej" wyraźnie. Faktycznie nie był to juz tak miażdżący ból macicy i szyjki... czułam za to cholerny ból w pachwinach i ogromny nacisk na szyjkę. Też nie fajnie, ale bardziej znośnie.
najbardziej przykrym dla mnie momentem całego porodu, było te kilka chwil, jak siedziałam na tym materacyku, w kałuży własnych wód, które wciąż ze mnie wyciekały... taka bezradna. Mąż podtrzymywał mnie od tyłu, bo przy skurczach musiałam wstawać i kucnąć tak jakbym chciała się załatwić. Ta sytuacja była dla mnie największym upokorzeniem...jeszcze co chwilę jakies położne przewijały się przez sale i jak gdyby nigdy nic "aaa...dzień dobry!"
Albo pojawił sie raz lekarz, wstawił na chwile łeb i powiedział tylko " Super! super!" po czym schował glowe i tyle go widziałam.
Po tym najgorszym dla mnie momencie, wreszcie chwalebnie zasiadłam na "tronie". Połozna poinstruowała jak przeć... no i dawaj. Ale powietrze wypuściłam nozdrzami i dostałam zje** od położnej, że mam tak nie robić, tylko nabierac powietrza i na bezdechu przec ile się da. "No dobra...nie wiedziałam". Parłam raz, drugi, trzeci... poczułam jak dziecko jest w kanale rodnym. Same parte rzeczywiscie były mniejsza katorga, ale... jak mijały, to w przeciwieństwie do wczesniejszych skurczy, ból nie mijal. szczególnie, gdy dziecko znalazło sie w kanale rodnym. niestety, ja przestawałam przeć, a tu lipa - czuję rozpieranie w miednicy. Bardzo nieprzyjemne. Nie miałam siły, ale z utęsknieniem czekałam na kolejny skurcz...bardzo chciałam miec to już za sobą. Polozna mówiła, że widzi juz główkę. Zaparłąm jeszcze porządnie dwa razy - " 1/3 główki wyszła! jeszcze trochę, no dawaj!"
Dawaj, dawaj... ja tu już ledwo zipię... ale zebrałam w sobie siły i prę znowu, jeszcze mocniej, raz drugi... i nic!
-"Spróbujemy bez nacinania."
-"Pani Aniu, jak pani uważa, że nalezy ciąć to niech pani tnie! Wolę być nacięta niż mam popekac!" To zmotywowało połozna do podjęcia decyzji o cięciu. Kazała mi zaprzec jeszcze raz, ale stwierdziła, ze jednak natnie, bo sie bede męczyć.
Dla mnie brzmiało to jak zbawienie. W głowie miałam tylko "byle szybciej, byle szybciej...!" czytałam wczesniej wypowiedzi różnych kobitek na babyboom, że nacięcia nawet nie czuły, więc się nie bałam w ogóle. "Powiedz kiedy bedzie skurcz. jak natne w skurczu to nawet nie poczujesz!" Myslę sobie "ok"... lecz gdy przybył skurcz był na tyle słaby, że zanim na dobre sie pojawił to praktycznie znikł. ta główka w moim kanale rodnym, to straszne uczucie rozpychania... ja już nie chciałam czekac na kolejny skurcz. byle to było już po...
"Dobra, niech pani tnie!" - jasna cholera... to był ten moment, gdy wydarłam się na cały szpital. Dotychczas rodziłam po cichu, ale to nacinanie było strasznie bolesne...piekło i szczypało jak diabli, pisk sam mi się wyrwal z ust. Byłam tak spanikowana, że miałam ochote spierdzielać przed siebie, haha... ale noga ruszyc nie mogłam. Pamiętam, ze dopadło mnie przerażenie - " jak ja teraz mam urodzić, jak mnie tam tak powornie szczypie??!" Cieszyłam się, że nie musze chociaz gapić sie w te swoje krocza nieszczęsne...
cdn...