A ja 1 wrzesnia zgłosiłam się na oddział ginekologiczny w celu ustalenia, jak to właściwie jest z tym moim terminem porodu. teoretycznie 1 wrzesnia byłam albo w 41 tygodniu, albo w 38 tygodniu ciąży. Wywołałam uśmiech na twarzach wiekszości lekarzy i zostałam zapamiętana jako ta, co albo jest przeterminowana albo nie, no ale cóż... mój gin kazał się zgłosić, to wypełniłam jego zalecenia. Po wszystkich badaniach, ręcznych, usg, ktg, trzech lekarzy stwierdziło, że mam jeszcze 2 tygodnie czasu, czop nie odszedł, rozwarcie leciutkie na 1 palec, wiec pewnie jutro do domu pójdę i poczekam aż naprawdę się zacznie coś dziać, a nie bede im tyłka zawracac.
nastepnego dnia na obchodzie Pan Ordynator (starszy lekarz, bardzo władcza postać) z całego oddziału ginekologicznego wybrał sobie po oczach dwie Panie do zbadania... w tym mnie. Po badaniu stwierdził, że zakładamy balonik Voleya (czy foleya) i lecimy na blok porodowy... "Proszę zjeść śniadanie i sie spakować" Ja do niego: "A to nie do domu?" a on, że "czas rodzić, nie ma na co czekać".
Trafiłam więc na blok porodowy, gdzie kolejny lekarz zakładając balonik stwierdził spomiędzy moich nóg, że to nie ma sensu, i że on nie widzi potrzeby rodzenia, ale z Panem i Władcą kłócił się nie bedzie.
Po założeniu balonika zaczęły się skurcze... leciutenkie, ale co 6 minut... niestety na wieczór ustały, a dyżurujący lekarz stwierdził, że jutro wyjmą balonik, zobaczą, co tam ciekawego i może w poniedziałek dostanę OXytocynę.
Rano w sobotę po wyjęciu balonika okazało się, ze rozwarcie mam na 3 palce, wiec niewielkie, ale szyjka skrócona wiec podpieli mi OXY... od razu ząłapałam skurcze co 3 minuty i cholernie bolesne... Lekarz kazał mi na każdym skurczu przykucać, zeby rozciagać szyjkę, więc spacerowaliśmy z mężulkiem po korytarzu i na każdym skurczu przysiad... Skurcze miałam cholernie mocne... ale po 4,5 godziny takich skurczy szyjka rozwarła się tylko o pół palca... Położna zdecydowała się w miedzy czasie przebić pecherz płodowy i okazało się, że wody są Zielone... dla mnie to one były brunatne... takie okropie brudne... Dostałam też domieśniowo Paveryne na wygładzenie szyjki, ale oczywiście nie pomogło, więc lekarz zdecydował się na reczne rozszerzanie szyjki na skurczach... Myślałam, że ogłupieję z bólu... oczywiście udalo mu się rozszerzyć o kolejne pół palca... POłożna zaczęła go przekonywać, że ona nie widzi szans na naturalny poród, bo na tak silnych skurczach, to ja bym już dawno urodziła,... a tu nic... i stwierdziła, że Mała może być owinięta pępowiną i dlatego nie schodzi w dół, a poza tym te zielone wody też niczego dobrego nie wróżą.... Lekarz postanowił poczekać jeszcze pól godziny... ( dla mnie oznaczało to kolejnych 15 skurczy). Po tym czasie zbadał mnie i orzekł, że mała jest źle ułożona... ma nie w tą stronę zwróconą buźkę i rzeczywiście może nie chcieć zejsć do kanału rodnego. Odpiął mnie od OXY i kazał przygotować do cesarki... I dalej to juz standard... znieczulenie, a po chwili Hania była już na swiecie... oczywiście się popłakałam i musieli mi tlen podać, bo nos zatkany i ciężko mi się oddychało.
Lekarz stwierdził po wszystkim, że jakbym do domu pojechała i wróciła za dwa tygodnie, to róznie mogłoby być z Hanią... groziło jej najgorsze i z całego oddziału tylko Ordynator wyczuł sytuacje. Dobrze, że tak się potoczyło... a ja przy okazji znam uroki obu rodzajów porodu
nastepnego dnia na obchodzie Pan Ordynator (starszy lekarz, bardzo władcza postać) z całego oddziału ginekologicznego wybrał sobie po oczach dwie Panie do zbadania... w tym mnie. Po badaniu stwierdził, że zakładamy balonik Voleya (czy foleya) i lecimy na blok porodowy... "Proszę zjeść śniadanie i sie spakować" Ja do niego: "A to nie do domu?" a on, że "czas rodzić, nie ma na co czekać".
Trafiłam więc na blok porodowy, gdzie kolejny lekarz zakładając balonik stwierdził spomiędzy moich nóg, że to nie ma sensu, i że on nie widzi potrzeby rodzenia, ale z Panem i Władcą kłócił się nie bedzie.
Po założeniu balonika zaczęły się skurcze... leciutenkie, ale co 6 minut... niestety na wieczór ustały, a dyżurujący lekarz stwierdził, że jutro wyjmą balonik, zobaczą, co tam ciekawego i może w poniedziałek dostanę OXytocynę.
Rano w sobotę po wyjęciu balonika okazało się, ze rozwarcie mam na 3 palce, wiec niewielkie, ale szyjka skrócona wiec podpieli mi OXY... od razu ząłapałam skurcze co 3 minuty i cholernie bolesne... Lekarz kazał mi na każdym skurczu przykucać, zeby rozciagać szyjkę, więc spacerowaliśmy z mężulkiem po korytarzu i na każdym skurczu przysiad... Skurcze miałam cholernie mocne... ale po 4,5 godziny takich skurczy szyjka rozwarła się tylko o pół palca... Położna zdecydowała się w miedzy czasie przebić pecherz płodowy i okazało się, że wody są Zielone... dla mnie to one były brunatne... takie okropie brudne... Dostałam też domieśniowo Paveryne na wygładzenie szyjki, ale oczywiście nie pomogło, więc lekarz zdecydował się na reczne rozszerzanie szyjki na skurczach... Myślałam, że ogłupieję z bólu... oczywiście udalo mu się rozszerzyć o kolejne pół palca... POłożna zaczęła go przekonywać, że ona nie widzi szans na naturalny poród, bo na tak silnych skurczach, to ja bym już dawno urodziła,... a tu nic... i stwierdziła, że Mała może być owinięta pępowiną i dlatego nie schodzi w dół, a poza tym te zielone wody też niczego dobrego nie wróżą.... Lekarz postanowił poczekać jeszcze pól godziny... ( dla mnie oznaczało to kolejnych 15 skurczy). Po tym czasie zbadał mnie i orzekł, że mała jest źle ułożona... ma nie w tą stronę zwróconą buźkę i rzeczywiście może nie chcieć zejsć do kanału rodnego. Odpiął mnie od OXY i kazał przygotować do cesarki... I dalej to juz standard... znieczulenie, a po chwili Hania była już na swiecie... oczywiście się popłakałam i musieli mi tlen podać, bo nos zatkany i ciężko mi się oddychało.
Lekarz stwierdził po wszystkim, że jakbym do domu pojechała i wróciła za dwa tygodnie, to róznie mogłoby być z Hanią... groziło jej najgorsze i z całego oddziału tylko Ordynator wyczuł sytuacje. Dobrze, że tak się potoczyło... a ja przy okazji znam uroki obu rodzajów porodu