No to pora i na moją relację:
26 września przed 8:00 zgłosiłam się na izbę przyjęć. Trochę papierkowej roboty, potem posłuchałam serduszka małej i na oddział patologii. Trochę miałam obaw, bo nasz szpital słynie niestety z kiepskiej opieki zarówno na patologii ciąży jak i na położnictwie. Każdy straszy wrednymi położnymi, niby nie można się o nic doprosić itp. Ja natomiast byłam pozytywnie zaskoczona. Każda z położnych chętnie pomagała, cierpliwie odpowiadała na nurtujące nas pytania. No ale wracam do tematu. Gdy położyli nas na patologii zaczęły się badania. Najpierw krew, pielęgniarka miała problem z założeniem wenflonu. Nie wyszło jej na nadgarstku i dopiero na drugi dzień inna założyła mi go na zgięciu łokcia. Potem badanie ginekologiczne. To wspominam najgorzej z całego porodu. Zawołali mnie do gabinetu lekarskiego, w środku 7 lekarzy i kilka pielęgniarek. I ja. Czułam się jakbym szła na skazanie. Dziwnie. Ordynator kazał mi się położyć na fotelu i zaczął badanie. Myślałam, że mi całą rękę tam wsadza. Zero jakiejkolwiek delikatności. W pewnym monencie powiedział, że czuje pośladki Julki, więc wyobraźcie sobie w jaki sposób mnie badał. Na szczęście było tylko jedno takie badanie. Potem USG. Lekarz pooglądał i pomierzyś Julę wzdłuż i wszerz. Stwierdził, że duża dziewczynka, no i że mało wód płodowych, więc nie ma na co czekać, jutro tniemy. Do wieczora jeszcze byłam dwa razy na KTG, a potem już odliczanie.
27 września pobudka chwilę po 5:00. Położna przyniosła nam piękne flizelinowe stroje, przez które było widać nawet mój najmniejszy pieprzyk. Potem lewatywa (wyobrażałam sobie to gorzej), kroplówka i czekanie. Chwilę przed 8:00 przyjechał S, a 8:20 zabrali mnie na salę. S został przed drzwiami. Miał czekać najpierw na małą a potem na mnie.
Najpierw założyli mi cewnik. Samo założenie nie było złe, ale potem... Nagle zaczęło mi się chcieć strasznie siku. No i blokada psychiczna, bo nie wiedziałam czy jak przestanę to kontrolować to czy nie zaleję łóżka. Przewieźli mnie już na salę operacyjną. Przyszedł anestezjolog i zaczał opowiadać o znieczuleniu. Chcąc rozładowac atmosferę co chwilę rzucał jakimś żartem, a ja modliłam się aby wkońcu się wkuł i znieczulenie zaczęło działać, bo zaraz się posikam. W końcu się znieczulenie zaczynało działać, a ja poczułam ulgę. O 8:55 wyjęli Julkę. Mieli z tym trochę problemów, ze względu na jej ułożenie, ale w końcu sie udało. Pokazali mi ją na sekundę i zabrali. Po kilku mnutach przynieśli mi ją opatuloną. Wyglądała jak mały chinczyk
Mogłam ją ucałować i dotknąć. Niestety tylko tyle. Zabrali ją na oddział a mnie zszywali. Ogólnie cały zabieg przebiegał bez problemów. Podczas szycia zrobiło mi się niedobrze, ale zaraz dostałam jakieś leki i przeszło.
Gdy mnie wywozili zobaczyłam przerażoną minę S. Aż się wystraszyłam. Wcześniej mówiłam mu, że najpierw wywiozą malutką, będzie mógł ją zobaczyć, zapytać lekarza co i jak, a po jakimś czasie dopiero mnie. Jak się okazało, S przeoczył moment kiedy przenosili Julkę na oddział, i gdy zobaczył, że wiozą mnie, a małej jeszcze nie ma to się przeraził. Trochę się uśmialiśmy. Pojechał ze mną na oddział i położne przywiozły mu jego dzieło. Wtedy zobaczył ją po raz pierwszy.
Mnie położyli na sali, zakazali podnoszenia głowy do następnego dnia, no i zakaz picia czegokolwiek. Po południu przywieźli mi na chwilę małą. Ale mogłam ją tylko pooglądać i dotknąć, bo nie mogłam się ruszać. Po godzinie zaczęła marudzić, więc zadzwoniłam i zabrali ją.
Na drugi dzień o 5:30 miałyśmy pobudkę. Przyszły położne stawiać nas na nogi. Oj to była masakra. Najgorzej było się podnieść. Na płasko zapomnij, a przewrócenie się na bok graniczyło z cudem. W końcu jakoś się udało. Nie powiem aby było to miłe uczucie. Dokuśtykałam do łazienki umyć się. Trochę pochodziłam i spowrotem do łóżka. Po obiedzie przywieźli Julkę i została już ze mną aż do wieczora. Wtedy miałam motywację, aby więcej chodzić. Na noc jeszcze ją oddałam, bo byłam strasznie wykończona. Kolejnego dnia dostałam ją przed 7:00 i już do samego końca byłyśmy razem. Ja z dnia na dzień funkcjonowałam coraz lepiej. Już na drugi dzień po operacji nie brałam leków przeciwbólowych. Rana ciągnęła, wiadomo, ale nic nie bolało. Najgorzej było właśnie ze wstawaniem z łóżka. Ale i to szybko opanowałam. Na dzień dzisiejszy jestem już w pełni sprawna.
Ciężko było z karmieniem. Przystawiałam małą od momentu kiedy ją dostałam, i niby coś tam z piersi leciało, ale i tak po każdym karmieniu musiałam dzwonić po butelkę, bo Jula wisiała na cycku ponad dwie godziny a i tak była głodna. Gdy dostawała mleko z butelki, aż było słychać jak jej do brzuszka to leci. No i w piątek przyplątał mi się kryzys. Ryczeć mi się chciało, że nie mogę jej nakarmć. W sobotę rano obudziałm się z piersiami jak kamienie, wypełnionymi mlekiem.
Po 4 dobach wypisali nas do domu.
Julka dostała w pierwszej minucie 7 pkt, a potem 8 pkt. Odjęli jej 1 pkt z krostki ropne, z którymi się urodziła. Miała ich dość sporo za uszkami, na szyji i pod paszkami. Kolejny punkt to ze względu na torbiel w przegrodzie przeźroczytej. Ponoć sporo dzieci się z tym rodzi. Lekarze kazali się nie przejmować. 18 października mamy kontrolę z tym związaną. No i ten jeden punkt w pierwszej minucie to z powodu objawów niedotlenienia. Tu też mamy kontrolę w ten poniedziałek.
Ogólnie cały ten okres i sam poród oceniam pozytywnie. Dla mnie cc odbyło się bezinwazyjnie. Zarówno w trakcie jak i teraz. Jeżeli przy następnym dziecku będzie taka możliwość to też będę chciała rodzić w ten sposób.