U mnie 'ciekawsza' historia, bo jeszcze wtedy nie wiedziałam, że można robić betę samemu i liczyłam na to, że lekarz mi ją zleci. Tydzień po terminie miesiączki poszłam do lekarza, on nawet mnie nie zbadał i dał duphaston na wywołanie miesiączki. Dwa tygodnie po tej wizycie poszłam znowu do lekarza z moimi objawami ciążowymi, stwierdził, że skoro testy negatywne pewnie jeszcze nie było implantacji i kazał przyjść za kolejny tydzień również brak badania. Przyszłam ponownie po tygodniu dopiero wtedy zlecił mi badanie krwi (nadal brak usg) i z wynikiem miałam przyjść ponownie. Między 8 a 9 tygodniem ciąży licząc od OM miałam wynik bety 1041 więc wskazywał na 5-6tc. Myślę sobie pewnie tak jak mówił, owulacja się spóźniła. Tydzień później zaczął się koszmar, bóle, krwawienia, stwieredził lekarz, że to normalne i kazał po prostu leżeć. Ani razu nie zrobił mi usg. No i w 10tc z łaski dał mi skierowanie na oddział ginekologiczny, tego samego dnia krwotok wewnętrzny - pękł jajowód... Jeszcze położna na moje objawy krwotoku stwierdziła, że mam zaparcia pewnie a ramię boli mnie od 'złej pozycji spania'. Rano poszłam na badania o własnych siłach (gdzie już mdlałam) i tam lekarz powiedział mi, że jestem jedną nogą w grobie i będę głupia jak nie zgodzę się na operację. Jeszcze rodzice mówili mi, że szykowali dla mnie transport helikopterem do lepszego szpitala i krew bo było nieciekawie... Koniec końców jajowodu mi nie usunęli, lekarz 'prowadzący' nawet nie spojrzał na ranę po operacji a juz nie mówię, że miał mi zrobić badanie usg... Spojrzał tylko na wypis i "wszystko w porządku, nie ma co się martwić"...