No to pora na moją historię. Choć żałuję, że nie mogłam napisać jej wcześniej, bo tak, jak pisała Klaudoss, na pewno zawierałaby więcej szczegółów.
A więc było to tak...
Był 23.12. Ostatnie wielkie porządki przed wigilią. Ja, z racji lenistwa i oczywiście ciąży ;-), raczej się w nie nie włączałam, jedynie kroiłam rzeczy na sałatkę siedząc na kanapie. Nikomu nie mówiłam o tym, że chyba zaczął odchodzić mi czop, bo moja siostra na pewno by mi gadała, że zaraz urodzę, a ja przecież muszę jeszcze zjeść jutro barszczyk z uszkami! Było grubo po 22. Drzemałam na łóżku, kiedy poczułam, że odchodzą mi wody. Wstałam zapłakana z łóżka i ku zdumieniu mamy i siostry oznajmiłam, że to już. Mimo totalnego szoku byłam mega spokojna. Zadzwoniłam po Adasia, wydałam mamie instrukcje, co dopakować mi do torby, a sama zaczęłam się ogarniać. Na IP dojechaliśmy około 23:30 - ja, Adam i moja siostra. Zostałam przyjęta z rozwarciem na 3cm, bez skurczy. Lekarz kazał odesłać rodzinę do domu, bo akcja porodowa może zacząć się dopiero rano. Mi w tym czasie kazał się przespać. Zostałam położona na sali przedporodowej. Położna podpięła mnie pod KTG i zaczęła przeprowadzać wywiad. Później dostałam dwa czopki. O 1:00 wszystko było już "załatwione";-), więc postanowiłam się przespać. No i się zaczęło. Pierwszy skurcz 1:05, drugi 1:10, póżniej 1:15, 20 itd. Po około 45 minutach powiedziałam o tym położnej. Zbadała mnie, podała do wypicia Neospazminę (pisałam o tym Claudii4you) i podpięła pod KTG. Męczyłam się tam jeszcze do około 5. Wtedy dostałam zastrzyk z oxy i powiedziano mi, żebym zadzwoniła po narzeczonego, jak skurcze będą bardzo silne (a do tej pory nie były?!). Zadzwoniłam od razu. W między czasie zrobiono mi jeszcze lewatywę. Nie mogłam już znależć dla siebie miejsca. Jak leżałam - bolało, jak siedziałam - bolało, jak chodziłam - też. Najlepiej było mi w WC, jak stałam zgięta w pół opierając się o sedes. Ale przecież nie mogłam tam siedzieć cały czas. Miałam już dość i zaczęłam panikować. Gadałam, że już nigdy nie będę rodziła, że chcę znieczulenie, ale było już za późno. Nagle zaczęły się bóle parte. Położna usiadła na brzegu łóżka, kazała mi podnieść prawą nogę zgiętą w kolanie i przeć, jak będę miała skurcz. W końcu przyjechał Adaś. Ogolony, wypachniony i blady jak ściana. Jak zobaczył mnie prącą zbladł jeszcze bardziej, więc kazałam mu wyjść. Ochłonął na korytarzu i wrócił i dzięki Bogu, bo trzymał mi w górze tą nogę, bo ja nie miałam już na to ani siły, ani ochoty. Po około pół godziny tych męczarni zostałam przeniesiona na salę porodową. Fotel - genialny. Super miękki i wygodny, więc powiedziałam, że tam mogę już zostać. Ale nie było mi dane. Przyszedł Pan Doktor. Bez ostrzeżenia uwalił mi się na brzuchu, położna w tym czasie masowała szyjkę, ja parłam, a Pani Ala (taka starsza babeczka, nawet nie wiem kim była) mówiła mi jak przeć. Cztery, może pięć partych i Jaś już leżał mi na brzuchu. Było to 24.12 o godzinie 6:20. Pierwsze, co wtedy powiedziałam, to że może jednak urodzę jeszcze kiedyś dziecko, bo warto. W tym czasie położna wyciągnęła ze mnie łożysko. Ja nawet tego nie widziałam, tylko Adam mi później opowiadał. Tak samo nie zorientowałam się, kiedy byłam nacinana. Jaś poszedł go mierzenia i ważenia (2450g, 51cm, 10 pkt), a ja dostałam znieczulenie i zostałam zszyta. Później przetransportowali nas do sali obok na pierwsze karmienie.
Generalnie poród był szybki, jak na pierwszy raz. Co do bólu, to wtedy wydawał mi się olbrzymi, ale wiem, że warto i jeśli bedzie mi dane, to z chęcią urodzę jeszcze raz. A uczucie tuż po, kiedy pierwszy raz spoglądasz ba swoje dziecko jest nie do opisania. Nawet teraz kręci mi się w oku łza, jak o tym pomyślę. Rozpakowane wiedzą o czy mówię, a Zapakowanym życzę, aby jak najszybciej mogły też to poczuć.
A więc było to tak...
Był 23.12. Ostatnie wielkie porządki przed wigilią. Ja, z racji lenistwa i oczywiście ciąży ;-), raczej się w nie nie włączałam, jedynie kroiłam rzeczy na sałatkę siedząc na kanapie. Nikomu nie mówiłam o tym, że chyba zaczął odchodzić mi czop, bo moja siostra na pewno by mi gadała, że zaraz urodzę, a ja przecież muszę jeszcze zjeść jutro barszczyk z uszkami! Było grubo po 22. Drzemałam na łóżku, kiedy poczułam, że odchodzą mi wody. Wstałam zapłakana z łóżka i ku zdumieniu mamy i siostry oznajmiłam, że to już. Mimo totalnego szoku byłam mega spokojna. Zadzwoniłam po Adasia, wydałam mamie instrukcje, co dopakować mi do torby, a sama zaczęłam się ogarniać. Na IP dojechaliśmy około 23:30 - ja, Adam i moja siostra. Zostałam przyjęta z rozwarciem na 3cm, bez skurczy. Lekarz kazał odesłać rodzinę do domu, bo akcja porodowa może zacząć się dopiero rano. Mi w tym czasie kazał się przespać. Zostałam położona na sali przedporodowej. Położna podpięła mnie pod KTG i zaczęła przeprowadzać wywiad. Później dostałam dwa czopki. O 1:00 wszystko było już "załatwione";-), więc postanowiłam się przespać. No i się zaczęło. Pierwszy skurcz 1:05, drugi 1:10, póżniej 1:15, 20 itd. Po około 45 minutach powiedziałam o tym położnej. Zbadała mnie, podała do wypicia Neospazminę (pisałam o tym Claudii4you) i podpięła pod KTG. Męczyłam się tam jeszcze do około 5. Wtedy dostałam zastrzyk z oxy i powiedziano mi, żebym zadzwoniła po narzeczonego, jak skurcze będą bardzo silne (a do tej pory nie były?!). Zadzwoniłam od razu. W między czasie zrobiono mi jeszcze lewatywę. Nie mogłam już znależć dla siebie miejsca. Jak leżałam - bolało, jak siedziałam - bolało, jak chodziłam - też. Najlepiej było mi w WC, jak stałam zgięta w pół opierając się o sedes. Ale przecież nie mogłam tam siedzieć cały czas. Miałam już dość i zaczęłam panikować. Gadałam, że już nigdy nie będę rodziła, że chcę znieczulenie, ale było już za późno. Nagle zaczęły się bóle parte. Położna usiadła na brzegu łóżka, kazała mi podnieść prawą nogę zgiętą w kolanie i przeć, jak będę miała skurcz. W końcu przyjechał Adaś. Ogolony, wypachniony i blady jak ściana. Jak zobaczył mnie prącą zbladł jeszcze bardziej, więc kazałam mu wyjść. Ochłonął na korytarzu i wrócił i dzięki Bogu, bo trzymał mi w górze tą nogę, bo ja nie miałam już na to ani siły, ani ochoty. Po około pół godziny tych męczarni zostałam przeniesiona na salę porodową. Fotel - genialny. Super miękki i wygodny, więc powiedziałam, że tam mogę już zostać. Ale nie było mi dane. Przyszedł Pan Doktor. Bez ostrzeżenia uwalił mi się na brzuchu, położna w tym czasie masowała szyjkę, ja parłam, a Pani Ala (taka starsza babeczka, nawet nie wiem kim była) mówiła mi jak przeć. Cztery, może pięć partych i Jaś już leżał mi na brzuchu. Było to 24.12 o godzinie 6:20. Pierwsze, co wtedy powiedziałam, to że może jednak urodzę jeszcze kiedyś dziecko, bo warto. W tym czasie położna wyciągnęła ze mnie łożysko. Ja nawet tego nie widziałam, tylko Adam mi później opowiadał. Tak samo nie zorientowałam się, kiedy byłam nacinana. Jaś poszedł go mierzenia i ważenia (2450g, 51cm, 10 pkt), a ja dostałam znieczulenie i zostałam zszyta. Później przetransportowali nas do sali obok na pierwsze karmienie.
Generalnie poród był szybki, jak na pierwszy raz. Co do bólu, to wtedy wydawał mi się olbrzymi, ale wiem, że warto i jeśli bedzie mi dane, to z chęcią urodzę jeszcze raz. A uczucie tuż po, kiedy pierwszy raz spoglądasz ba swoje dziecko jest nie do opisania. Nawet teraz kręci mi się w oku łza, jak o tym pomyślę. Rozpakowane wiedzą o czy mówię, a Zapakowanym życzę, aby jak najszybciej mogły też to poczuć.