Ja też dopiero dzisiaj mogę napisać o swoim porodzie, nie chciałam tym opisem wcześniej straszyć dziewczyn które jeszcze nie urodziły. Mam po tym porodzie sporą traumę, ale teraz podchodzę już do tego z dystansem a jeszcze trochę a może uda mi się zapomnieć o tym co było najgorsze.
Nie opiszę go dokładnie, bo już nie pamiętam wszystkiego tak, żeby opisać go minuta po minucie.
Mój poród był wywoływany kroplówka w dniu terminu. Przyjechałam do kliniki z lekkimi niebolącymi jeszcze skurczami i rozwarciem na 1cm.
O 11:30 dostałam kroplówkę która schodziła aż do samego końca, czyli do około 22.00. Po godzinie zaczęły się skurcze, od razu co 5 minut ale jeszcze nie bolały. Minęła następna godzina, lekkie bóle, leżałam w łóżku i usłyszałam trzask - jakby kość strzeliła, a ten dźwięk pochodził z okolic brzuszka. Pomyślałam, że może wody odchodzą, sprawdziłam ręką ale nic się nie działo. Wstałam z łóżka i nagle pociekło mi po nogach
Ucieszyłam się bo już wiedziałam, że nie wrócę z brzuchem do domu, nie odeślą mnie już bez wód płodowych i muszę urodzić!!!
Wysłałam smsa do Was. Moze pół godziny później skurcze stały się silniejsze i w krótszych odstępach czasu. Akurat przyszła moja mama, zaczęła je liczyć... trwały 40 sekund a przerwa między nimi 2 minuty. Połozna kazała mi cały czas spacerować, więc chodziłam i przystawałam jak był skurcz.. bolało, ale to był dopiero początek :/
Zadzwoniłam po Jacka a mamę wyekspediowałam do domu. Dobrze ze miałam go przy sobie.. był ze mną do samego końca i miałam w nim ogromne oparcie - w przenośni i dosłownie, bo w czasie skurczów, które bolały już tak bardzo że nie mogłam stać o własnych siłach, opierałam się o niego i mocno przytulałam.
Była godzina może 16.00. Po badaniu położna stwierdziła że rozwarcie wciąż na 1cm i to jeszcze potrwa... usłyszałam jak rozmawia z lekarzem i mówią, że powoli idzie i chyba będzie kolejna cesarka :/
Skurcze wciąż co 2 minuty, czasem pomiędzy nimi nie było wcale przerwy i trzy skurcze następowały jeden po drugim :/
Nie dawałam już rady stać nawet opierając się, siedzieć też nie mogłam. Gdy się kładłam bolało jeszcze bardziej. Jedyna pozycja w której jeszcze jakoś to znosiłam to na czworaka na podłodze :/ Ale bolało tak bardzo, ze gdy przychodził skurcz to z bólu wstrzymywałam oddech
Położna zaczęła na mnie krzyczeć że mam oddychać bo urodzę dziecko w zamartwicy z niedotlenienia :/ Godzina 17:30 - rozwarcie na 2,5cm, ja juz prawie cały czas na czworakach na podłodze, z bólu już nie bardzo wiem co się wokół mnie dzieje. Skupiam się tylko i wyłącznie na tym żeby oddychać.
Po kilkunastu minutach przychodzą po mnie z wiadomością, że dostanę znieczulenie zewnątrzoponowe... co za ulga!!!
Rozwacie nadal na 2,5cm. W czasie wkłuwania w kręgosłup kolejny skurcz. Dociskam brodę do klatki piersiowej siedząc na krześle porodowym i krzyczę, nie wolno się poruszyć.. Jacek i połozna mocno mnie trzymają.. udało się, zaraz będzie lepiej
Po znieczuleniu nie czuję już bólu przy skurczach, za to zaczyna mnie łupać w krzyżu, wcześniej tam nie bolało :/
Każą dalej chodzić.. tak mijają następne 2 godziny, bolą mnie już opuchnięte nogi od tego chodzenia. Znieczulenie powoli przestaje działać, znowu ląduję na podłodze :/ Po chwili przychodzi połozna i widząc mnie woła anestezjolog żeby mi podała następną dawkę. Następną, która na mnie nie zadziałała tak jak powinna. Przestałam czuć cokolwiek w nogach, nie byłam w stanie nawet nimi poruszyć, za to brzuch bolał jakby ktoś go rozcinał skalpelem. Każą mi iśc na porodówkę ale ja nie jestem w stanie zejść z łóżka. Więc wołają lekarza i we trójkę przenoszą mnie na łóżko którym
transportują mnie do sali porodowej. Z trudem wspólnymi siłami udaje się przenieść mnie na fotel porodowy.. ważyłam wtedy 90kg, więc było to nie lada wyzwanie ;P
Kolejne badanie - rozwarcie dopiero na 4cm! Leżę tak z godzinę, powoli schodzi znieczulenie i czuję już własne nogi, ale przy skurczach mocno trzymam się boków fotela żeby nie spaść z niego z bólu. Wracam do swojego łóżka i dalej jazda: spacer - podłoga. Położna każe mi się połozyć i leżeć po 5 skurczów na każdym boku. Pomaga - następne badanie - po 1,5 godzinie szyjka z 4cm rozwarła się do 9cm. Z powrotem na porodówkę. Lekarz potwierdza rozwarcie, jednocześnie mówi do położnej że dziecko jest obrócone dużym ciemieniem, czy to źle? Nie wiem, nie mam siły zapytać.
Ale główka wysoko więc znowu każą chodzić a w czasie skurczów jeszcze robić półprzysiady ://// I jak poczuję się jakby chciało mi się kupę to mam wołać. nadchodzi skurcz, robię co kazali, czuję duży nacisk, Jacek chodzi za mną i ściera z moich nóg krew z wodami jakie wciąż ze mnie wypływają, podtrzymuje mnie. Przychodzi lekarz i połozna, pytają jak się czuję. Odpowiadam, że tak jakbym miała zaraz zemdleć i że chyba chce mi się kupę. No bo czuję nacisk robiąc te cholerne półprzysiady czy też podskoki jak kazali! Każą mi wejść na fotel i przeć. Jest godzina 21:30 (zerkam na zegarek)
Bezwiednie słucham co do mnie mówią i prę.. po kilku próbach słyszę, że mam mocno przeć, bo na razie nie prę wcale! Jak to nie prę do diabła, oczy wychodzą mi z orbit, zaraz pęknę chyba z wysiłku! Jeden skurcz za drugim a oni krzyczą że nie prę! Zaraz mnie chyba rozniesie.. mija może pół godziny parcia... ja już nie chcę, nie mogę! Niech mnie rozetną i wyciągną Milenę, ja
nie dam rady!!! Daję z siebie już wszystko, o co im chodzi???? lekarz mówi że przy następnym skurczu rodzę, że widać już główkę. I tak przez pół godziny jeszcze.. przy następnym urodzę...
lekarz coś jeszcze mówi, tłumaczy, nie bardzo wiem co... zakładają mi na twarz maskę tlenową i słyszę jak położna mówi że musi pomóc bo nic z tego nie będzie. Lekarz (nawiasem mówiąc bardzo miły staruszek) kładzie mi się na brzuchu i wyciska ze mnie dziecko, ja prę na skurczach, pomiędzy nimi, na oślep.. byle mieć to już za sobą! Jest późno, wszyscy się zeszli i towarzyszy mi chyba z 7 osób - 2 lekarzy, położne, pediatra, wszyscy krzyczą że mam przeć mooooooooooooocno!
Przecież ja to właśnie robię, nic innego!!!!!!!!! Już tracę nadzieję że kiedyś się to skończy i nagle widzę swoje dziecko!
JEST!!!!!!!!! Widzę pupkę a lekarz mówi "dziewczynka!".
Nie kładą mi jej na brzuch, nie dają Jackowi odciąć pępowiny, sami odcinają i szybko zabierają dziecko na stół do badania. Okazuje się że z mała jest wszystko w porządku
))) Pediatra obraca się w moją stronę i słyszę "Ma pani całkiem zdrowe dziecko. 10 punktów". Czuję że oczy robią mi się mokre od łez
Chcę wyprzeć łózysko ale położna wkłada mi rękę do środka i wyciąga je, czuję się jak patroszona ryba :/
Jacek asystuje pani pediatrze przy badaniu małej i co chwilę podchodzi do mnie, ja w tym czasie jestem zszywana. Pytam czy mam dużo szwów? Położna która mnie zszywa mówi że nie. W domu oglądam krocze i cięcie jest na około 5cm a szwów kilkanaście. Usiadłam dopiero po 2 tygodniach a teraz po 4 wciąż czuję tam ból.
Ale najważniejsze że z mała wszystko dobrze!!!
))))))))
Po badaniu wszyscy dyskretnie wychodzą i zostajemy sami z Milenką. Robi takie śmieszne minki, Jacek cały czas ją przytula, ze mnie schodzi powoli napięcie... Z porodówki wyjeżdżam o 1 w nocy. Nie śpię do rana z emocji. I dopiero wtedy uświadamiam sobie, że rodziłam na normalnych skurczach, ze nie miałam wogóle skurczów partych! Przez godzinę i 15 minut parłam nie czując potrzeby parcia i nie wiedząc jak mam to robić... kompletna pomyłka :/ Ale wtedy byłam zbyt oszołomiona bólem zeby zdać sobie z tego sprawę.
A miało być tak pięknie...
Nie chcę więcej tak rodzić... może gdybym nie zdecydowała się na poród wywoływany byłoby inaczej.. a może nie.
Dwa dni później jakaś dziewczyna urodziła tam dziecko w zamartwicy. Intubowali je, próbowali reanimować ale się nie udało. Słyszałam przerażający wrzask z porodówki ale dopiero później dowiedziałam się co się stało i czemu wtedy podjechała karetka pod klinikę. Wtedy pomyślałam, że warto było się tak bardzo męczyć żeby móc teraz trzymać w objęciach tą jedyną kochaną istotkę i cieszyć się że jest ze mną, z nami, cała i zdrowa. Taka malutka i taka śliczna, dla nas najpiękniejsza na świecie
))