Cześć dziewczyny. Czytam Was już od jakiegoś czasu. Gratuluję wszystkim ciąży, jak sądzę w większości przypadków są planowane i wyczekiwane, Wtedy tym bardziej cieszę się z Wami, że już się udało
Ja z mężem staraliśmy się od stycznia. Generalnie nie jest to długo, ale zużyłam chyba z milion testów w międzyczasie
Ostatnią miesiączkę miałam 28 maja, podejrzewam, że do zapłodnienia doszło 12.06 lub 17.06. Jak to mówią złote rady typu: "powinniście się mniej starać" ( o matko jak mnie to denerwowało, jak można starać się mniej, kiedy CHCESZ?!?) można wsadzić sobie do kieszeni, ale oczywiście u mnie się potwierdziła. Tego miesiąca jakoś zmęczeni tym wyliczaniem i całą spiną a przede wszystkim ciążą mojej koleżanki w pracy (niespodziewaną, ma już 'odchowane' dzieci) sprawiły, że nie chcąc robić w pracy problemu postanowiliśmy troszkę odsunąć planowanie. Do tej pory nie wyszło więc teraz już bez liczenia, bez świec i innych dziwactw typu "spluń przez plecy dwa razy"
po prostu kochaliśmy się kiedy mieliśmy ochotę. I bach! Okres powinnam dostać 24.06. ale jakoś nie zauważyłam spóźnienia i dopiero 28 zrobiłam. test 2x dwie kreski, hcg: 1539.
08.07 byłam u ginekologa. Prywatnie. Zapłaciłam za wizytę 170 zł i tak szczerze... Wyszłam rozczarowana jak nigdy. Badan ie usg: lekarz powiedział że jest pęcherzyk, ale tu nic nie widać żeby coś w środku było. Po zbliżeniu stwierdził że jednak jest, ale tylko ciałko żółte. "To wie pani, to z tego może nic nie być". Ja spanikowana, już mi słabo, siedzę później na tym fotelu, czekam co on powie, a ten zaczął mnie namawiać na prenatalne, żeby koniecznie z jego świstkiem jechać do Białegostoku (mieszkam na Podlasiu) i wykonać badanie za 300 zł. Mówię mu, że jak zrobię wszystkie badania prywatnie (koszt około 300 zł) i jeszcze przyjdzie mi robić prenatalne (które generalnie nic nie wniesie prócz stresu jeśli okaże się że coś może być nie tak) to trochę drogo (w głowie policzyłam jeszcze wizyty u niego). A on mi tłumaczy, że 300 zł to nic, że 300 zł to jego jedno tankowanie, to jedna wizyta jego żony u fryzjera. Zjeżył mnie bo 10 minut mówił o badaniu, którego nie planuję za bardzo robić, a na pewno nie chcę planować go w momencie, kiedy nie wiem "czy coś z tego będzie"! Żeby zmienić temat zaczęłam pytać go, czy mając problemy z żelazem (robię regularnie morfologię i jak coś nie tak to lekarz przepisuje mi na receptę żelazo) muszę teraz sprawdzić poziom i coś brać, a on na to, żebym przeczytała o tym sobie w internecie. O matko. Ręce mi opadły. Kazał przyjść za 1,5 miesiąca i najlepiej z umówioną wizytą na prenatalne.
Nie wiem dziewczyny, czy tylko ja go źle oceniłam, czy może zauważacie, że gdzieś miał rację? Mój mąż mówi, że możemy zrobić te prenatalne, no ale wkurzył mnie, że nie mówił o dziecku, nie uspokoił mnie, a jeszcze mi z prenatalnymi wyskakuje. Termin kolejnej wizyty też mnie zaskoczył.
Ostatecznie, postanowiłam umówić się na NFZ, jutro mam wizytę. Mam nadzieję, że zleci mi jakieś badania i wykona USG na którym będzie już coś widać. Chociaż zarodek,...
Jakoś już nie widzi mi się leczyć prywatnie. Wolę te pieniądze przeznaczyć w późniejszym czasie na dziecko.
Co Wy o tym sądzicie?