No kochane, to czas na mój opis.
Zaczęło sie o 21.00 20-go maja. Poczułam pierwszy skurcz. To już była dla mnie nowość, bo przy pierwszym porodzie najpierw odeszły mi wody.
12 minut później następny i potem kolejny znów za ok. 12 min. Nie wiem, czy pamiętacie jak panikowałam, że nie zdążę dojechać do Lublina (90 km), po tym jak Adę rodziłam 2,5 godz. I z tego powodu mój Marcin wpadł w panikę i zarządził wyjazd
. I tak sobie jechaliśmy a ja skurcze przez całe 45 min (ok. 130 na liczniku cały czas
) miałam takie rzadkie - 12-15 min. W szpitalu lekarz w zasadzie z łaską powiedział, ze mnie przyjmie na noc, ale, że szybko nie urodzę. A położna, która przychodziła do mnie w nocy mówiła, że to są pewnie skurcze przepowiadające na tym etapie ciąży (37w6d)
No i tak męczyłam się cała noc - skurcze bolesne, ale rzadkie i rozwarcie cały czas na 1,5 cm. Dopiero od 12.00 w południe zaczęły przyspieszać w ślimaczym tempie. Około 16 miałam 2,5 cm rozwarcia i skurcze co 5 min i tak do 20.30. Bolało jak cholera (za przeproszeniem) a to dlatego, że miałam te niesławne bóle krzyżowe (nikomu nie życzę). Gdyby nie Marcin i jego masowanie pleców w czasie skurczu chyba pogryzłabym ściany. Ogromnie mi pomógł. Na szczęście trafiłam na super położną, bardzo chciała mi ulżyć w bólu, ale niestety wstrzyknięty przez nią zastrzyk nie zadziałał
. A potem to już zapodała mi oksytocynę, bo widziała, że chyba już dłużej nie wytrzymam. Lekarz przebił mi pęcherz płodowy, który strasznie oporny był i wtedy już ruszyło z kopyta. Za chwilkę rozwarcie poszło na maxa i dostałam skurczy partych i po 15 min Karolinka była na świecie - cała i zdrowa :-). Niestety położna musiała mnie naciąć, bo pęknięcie mogłoby być zbyt duże.
I teraz wiem na pewno, że jeśli w końcu zapomnę o tym bólu to na pewno, jeśli zdecydujemy się jeszcze na trzecie dziecko, poproszę o ZZO. A tak się przed tym, głupia, broniłam