Witam wszystkich!
Przepraszam ze nie pisałam od tak długiego czasu ale ale tyle się wtedy działo ze nawet nie miałam czasu włączyć komputera i wejść na forum a po części także i dlatego że ledwo trzymałam się psychicznie. zacznę może od początku, w grudniu Wojtuś złapał ciężkie 2 infekcje i to od razu w duecie tzn. we krwi miał enterobactera cloacae (czyli miał posocznicę) a w płuckach pseudomonasa (pałeczkę ropy błękitnej. Najpierw poznaliśmy że coś jest nie tak jak pogorszyły mu się parametry respiratora, wcześniej sam pięknie robił oddechy, tlen ustawiony miał od 25 do 21 %, ciśnienie wdechu stopniowo mu zmniejszali i mały dużo robił sam i liczyliśmy że szybko zostanie odłączony. pewnego razu jak pojechaliśmy do maluszka okazało się że pogarsza mu się oddech i wieczorem już praktycznie wszystkie oddechy robiła za niego maszyna. Następnego dnia mały miał badane oczka i wyszło ze ma retinopatię 3 stopnia która postępuje piorunująco, wyniki krwi małego były gorsze, mało płytek, crp wysokie itp. Okulistka podjęła decyzję o laseroterapii, termin miał wyznaczony za dwa dni. Małemu podali wtedy antybiotyki i czekaliśmy na wyniki posiewów. 18 grudnia wykonana została laseroterapia na obu oczkach. Nawet nie wiecie jakie to uczucie odprowadzać własne dziecko na salę operacyjną, stałam cały czas przy szklanych drzwiach i nie mogłam się ruszyć, byłam jak posąg,czekałam kiedy będzie już po wszystkim, jeszcze dziś trudno mi jest o tym pisać. Po zabiegu w sobotę okazało się że w wynikach badań posiewowych małego wykryto we krwi enterobactera. Byłam zła na cały świat, zbliżały się święta a ja byłam zła na wszystko i na wszystkich, zaczęłam znów brać leki uspokajające, ale nawet one nie dawały mi wytchnienia. Chyba najbardziej byłam wkurzona na lekarzy, jak mogli dopuścić żeby mały załapał takie świństwa. Rozmowa z okulistką po zabiegu małego też nie należała do przyjemnych, to był piątek, jej się spieszyło i w ogóle była zdenerwowana że z nami rozmawia. Na moje pytanie czy mały ma jakiekolwiek szanse na widzenie powiedziała że nie odpowie (myślałam że ją uduszę) bo Wojtuś urodził się w 24 tygodniu ciąży a może nawet to był 23 tydzień (faktem jest że ja sama nie mam tej pewności),że miał krwawienia w główce itp. Spytałam jej się czy miała podobne przypadki dzieci z tego tygodnia ciąży i jak to przebiegało. Powiedziała mi wtedy że miała dwa przypadki chłopca i dziewczynkę, chłopiec widzi a dziewczynka nie, z tym, że chłopiec mimo iż widzi jest nadpobudliwy i jej zdaniem neurologicznie z nim jest coś nie tak. odpuściłam sobie dalsza rozmowę z tą panią. Mały po podaniu antybiotyków okazało się że dość szybko wraca do siebie, święta miał spokojne, saturacja mu nie spadała, nawet pielęgniarka nam powiedziała że to jest najspokojniejszy pacjent na oddziale i w nocy nie sprawia im problemów (a mieli wtedy ciężkie przypadki). Dwa badania oczek po laseroterapii wyszły dobrze i jak myśleliśmy że wszystko doszło do normy to okazało się że po nowym roku mały ma znowu infekcje i znów to samo, pogorszony oddech itp. Mały dostał gronkowca, trzy dni później podczas badania oczek okulistka stwierdziła że będzie potrzebny kolejny zabieg. Po dwóch dniach znów przechodziłam to samo, wiezienie małego inkubatorkiem na salę operacyjną, szklane drzwi i ja przyklejona do szyby. Wojtuś po tym wszystkim dość szybko doszedł do siebie, zwalczył gronkowca, poprawiły mu się parametry i dwa dni po zabiegu okazało się że został odłączony od respiratora i podłączony do maszyny która nazywa się biCpap. Byłam tak szczęśliwa że jakbym mogła to bym skakała do góry. Wojtuś na respiratorze był dokładnie 100 dni, na biCpap'ie 2 dni i potem 2 dni na Cpap'ie, a potem miał już budkę z tlenem. Dokładnie w dniu w którym by się urodził to jest 15 stycznia zostaliśmy wypisani z Intensywnej na oddział patologii noworodka, gdzie mogę być z małym 24 na 24 godziny. Zmiana ta to był dla mnie szok, nowi lekarze, nowe pielęgniarki i przede wszystkim nowe wyzwania dla mnie jako matki i zaczęły się dla mnie schody. Nie wiem czy wy też bałyście się opiekować takim malutkim dzieckiem bo dla mnie to był szok. Wojtuś jest moim pierwszym dzieckiem, nigdy wcześniej nie miałam styczności z maluszkami nawet donoszonymi, zawsze bałam się żeby nie zrobić takiemu dziecku krzywdy itp. a tu nagle dostałam do opieki to jest przewijanie, kąpanie, ubieranie dziecko które ma 2,5 kg i mieści się w rozmiarze 52. Początkowo przyuczały mnie pielęgniarki ale uwierzcie mi mimo iż skończyłam 2 kierunki studiów to lęk mnie tak paraliżował a ręce latały mi jakbym miała parkinsona. Źle się z tym wszystkim czuje, lęk przed tym żeby nie zrobić krzywdy najukochańszemu dziecku które tyle przeszło jest silniejszy ode mnie, nawet rozmowa z psychologiem, którego przysłała lekarka prowadząca małego mi nie pomógła, prawie całą rozmowę przepłakałam i na tym się skończyło. Wszyscy mówią mi że własna matka nie zrobi dziecku krzywdy i trzeba odrzucić strach - ale to tylko słowa. Mojemu mężowi za to świetnie idzie opieka nad małym, dziś jestem w domu a on w szpitalu i zajmuje się małym. Ja po kilku dniach byłam tak zmęczona że ledwo stałam na nogach. Wojtuś jest jeszcze tlenozależny i ma sprawdzaną saturację, karmiony jest butelką i przez sondę (przyuczają go do butelki), czasami gdy je butelką to zapomina mu się oddychać (było tak ze 2 razy), niestety w nocy bardzo grymasi natomiast dnie są spokojne, tyle tylko ze ja swoje łóżko (składane) mogę rozłożyć w godzinach od 21 do 6 rano a potem w dzień muszę złożyć więc gdy mały w dzień śpi to ja drzemię na krzesełku, ogółem w tym szpitalu warunki są okropne. Nie wiem jeszcze jak długo tam będziemy, mam nadzieję że szybko wrócimy całą rodzinką do domku. Dziewczyny dziękuję wam za dotychczasowe wsparcie i proszę módlcie się za Wojtusia, mojego kochanego syneczka który dziś waży już 2720 gram i nadal dzielnie walczy.