Widzę, że ruszyła dyskusja o języku niemowląt. Hmm jako, że mój dzieć chwilowo zajmuje się sobą, powiem Wam co myślę.
Krótka rozprawka na temat poradników wszelakich.
Ludność ogólnie książek nie czyta, co mnie osobiście bardzo boli, bo potem spotyka się niby wykształconego człowieka co to np wyłancza. Wyłancza i już, on całe życie wyłanczał i będzie wyłanczał i nawet do głowy mu nie przyjdzie, że przecież włącznika do tego używa. Ale nie o tym miało być.
Mimo widocznego kryzysu czytelnictwa w księgarniach walają się całe stosy poradników wszelkich. I ludność to kupuje szukając najlepszego sposobu na wychowanie dzieci, na wytresowanie psa, uratowanie związku, znalezienie pracy itp. Książki te przepełnione są w większości subiektywnymi, niczym nie potwierdzonymi teoriami ludzi, którym się wydaje, że odkryli coś przełomowego. A właśnie przełomowe odkrycie, rewolucyjna technika, cudowne efekty to hasła, które najczęściej są powtarzane przy tekstach reklamowych tychże poradników. Jeszcze jeśli przed nazwiskiem autora jest dr (nie ważne jaki, ważne że jest) i na okładce jest tekst, że 120% ludności poleca to już sukces murowany. No więc ludność poradniki kupuje bo porady potrzebuje, a potem stosuje bezkrytycznie bo przecież skoro tylu ludziom pomogło to mnie też MUSI pomóc. I pomaga, bo przecież wielka jest siła ludzkiej podświadomości.
Wracam do Języka niemowląt, książkę tą przekazała mi koleżanka całkiem niedawno. Eh, przekazała to mało powiedziane, ona mi ją wręczyła jak Biblię i niemal konspiracyjnym szeptem obwieściła jakoby ta książka uratowała jej życie. Grzecznie podziękowałam zapewniając, że przeczytam. Podeszłam do sprawy z pełnym krytycyzmem, jak zwykle zresztą, bo jak inaczej podejść można do fikcji literackiej. Co innego przecież gdy czytamy poparte badaniami naukowymi teksty, a co innego tego typu książki.
Ale przeczytałam, dobra przyznaję, nie całą ale dość obszerne fragmenty. Żeby była jasność nie neguje tej książki zupełnie, ale daleka też jestem od stwierdzenia, które przeczytałam zupełnie niedawno na jakimś forum, że książkę tę powinno się dawać z szpitalu zamiast wyprawki, albo powinno być do jej zakupu dofinansowanie z ubezpieczenia.
nawiasem mówiąc zawsze się zastanawiam czy ludzie pisząc w internetach zdają sobie sprawę z tego, że ktoś ich czyta i czy oni naprawdę tak myślą
Wracając do samej książki. Jeśli tylko podejdziemy do niej z pewnym dystansem można dzięki tej lekturze wyciągnąć kilka dobrych informacji. Podobała mi się teoria o wysłuchaniu się w dziecko, że jeśli płacze to niekoniecznie musi być głodne i żeby próbować rozróżniać rodzaje płaczu. OK ale czy i bez tej książki każda z nas tego nie robi? Nie stara się zrozumieć swojego dziecka? Czy normalna, inteligentna kobieta, która kocha swoje dziecko nie stara się go zrozumieć? Czy naprawdę trzeba było poradnika, żeby wiedzieć, że dziecko też człowiek któremu należy się uwaga i szacunek? Jeśli ktoś musiał to przeczytać w poradniku to na tą chwilę pada moja teoria. Pomijając to co aktorka napisała oczywistego, dla wypełnienia stron chyba przejdźmy do meritum czyli do jej prostego planu (?) Jeśli nie tak to w książce było nazwane to przepraszam już jakiś czas temu miałam ją w rękach. Plan przedstawiony przez autorkę jest super. Jest super dla kogoś kto nie ma dzieci i myśli że można je zaprogramować. Jak dla mnie ten plan to totalna bzdura więc nie będę się nad nim rozwodzić. To tylko moja opinia, jeśli ktoś stosuje i się sprawdza to super.
Kolejna kwestia to rozróżnienie bodajże 5 rodzajów osobowości dziecięcych, z tym, że po co? W tej chwili mogłabym napisać, że osobowości dzieci są identyczne jak charaktery poszczególnych postaci z Kubusia Puchatka. Ba byłabym nawet w stanie napisać kilkuset stronnicową rozprawkę na ten temat. Jestem też przekonana, że spoko kobiet stwierdziło by, że ich dziecko to typowy tygrysek, bo przecież prosiaczek sąsiadki jest w porównaniu taki niepozorny i cichy, a ich to cały czas się wierci. Itd. Można ludziom wiele rzeczy wytłumaczyć, tyle że po co?
Teorie, teoriami i nawet można próbować wcielać je w życie, pomijając to, że autorka bierze pod uwagę tylko dzieci książkowe. Tj urodzone w terminie, zdrowe no i oczywiście bez kolek. Myślę, że wszystkie teorie autorki padają na pysk w zderzeniu z jakakolwiek dolegliwością u dziecka.
Z rzeczy zupełnie przyziemnych w książce okropnie irytuje jej głębokie zakorzenienie w kulturze amerykańskiej. Powiedziała bym nawet, że jest bardziej amerykańska jak Statua Wolności. Zaryzykuje nawet stwierdzeniem że bardziej niż McDonald.
Podsumowując książka nie jest zła, poczytać można, jeśli nie ma się nic innego pod ręką. Kilka kwestii jest ciekawie opisanych, jednak autorka mimo usilnych starań Ameryki nie odkryła.
Jeśli jednak książka komuś pomogła i do niego przemawia to nie mam zamiaru tego negować, w tym przypadku akurat cieszy mnie, że ktokolwiek cokolwiek czyta.
Rany boskie chyba mnie poniosło, postaram się ograniczyć te przemyślenia dziwnej treści i chyba faktycznie przeniosę gdzie indziej.