Przepraszam z góry za długi opis, ale tyle się działo że nie mogłam napisać krócej
Mój poród rozpoczął się dosyć nieoczekiwanie. Przez moje problemy z nadciśnieniem miałam stawić się w szpitalu we wtorek 25 września na kontrolne ktg i badanie podwozia. Jeśli by coś wskazywało na to, że coś się dzieje to mieli przyspieszyć poród, bo ciśnienie miałam ciągle na granicy mimo 5x Dopegyt dziennie. Złożyło się tak że we wtorek po 3 w nocy obudził mnie ból krzyża i chciało mi się jak zwykle siusiu. Zdziwił mnie ból krzyża. Źle spałam czy co? Poszłam do męża, który w tym czasie pracował przy komputerze. Stwierdziłam, że jestem strasznie głodna i zrobiłam nam coś do przekąszenia. Generalnie zamiast spać to rozsadzała mnie jakaś dziwna energia, że miałam ochotę tańczyć. Popukałam się w głowę bo przecież była 4 rano i poszłam z powrotem do łóżka. Przewalałam się trochę z boku na bok myśląc, że ten ból krzyża to może poród. Ale zaraz odgoniłam tę myśl, bo przecież z Anielką wszystko zaczęło się od skurczy od razu takich że wiedziałam, że to to. No więc pocieszyłam się myślą, że chociaż się wyśpię jeszcze przez dwa tygodnie. Podniosłam nogę aby się przekręcić i poczułam jak mi coś poleciało... Wyleciałam natychmiast z łóżka żeby przypadkiem go nie zalać. Po wstaniu poleciały mi strużki wód po nogach i już byłam pewna, że oto zaczął się poród.
Powiedziałam mojemu zaskoczonemu mężowi, że rodzimy. Z jednej strony ucieszyłam się że samo wszystko się zaczęło i nie muszę się już martwić o to ciśnienie, z drugiej jednak, zaczęłam bać się tego, co mnie czeka - tego wysiłku i bólu. Zaczęłam trząść się ze strachu i emocji. Opanowałam się jednak zaraz
Wody odeszły mi o 4:30 a o 6:15 odczułam pierwsze skurcze, które pojawiały się co 3-5 minut. Były jednak lekkie. Zadzwoniłam po moją mamę, aby zajęła się Anielką. Podczas skurczów chodziłam z córcią za rączkę po całym mieszkaniu i jakoś tak prawie ich przez to nie odczuwałam. Około 8:30 byliśmy na IP. Tam trwało wszystko godzinę zanim mnie przyjęto. Okazało się, że mam 2cm rozwarcia. Przyjmowała nas bardzo miła pani i zaprowadziła nas na porodówkę. Podpięli mnie pod KTG które właściwie nie wykazywało żadnych skurczy, a mnie już bolało dosyć mocno. Padła decyzja o oksytocynie, której się tak bałam. No ale wód nie było już kilka godzin więc trzeba było akcję rozpędzić. Skurcze zaczynały być coraz mocniejsze. Potem skakałam na piłce i opierałam się na mężu. Myślałam że rozwarcie już jest spore, bo taki ból czułam z Anielką przy 8-9cm. A tu niestety okazało się że tylko 5cm. Złapałam strasznego doła, że nie wytrzymam. Zwątpiłam we wszystko. Bałam się, że taka długa droga przede mną a już tak boli. Mąż mnie wspierał z całych sił, ale też niewiele mógł zrobić aby mnie pocieszyć.
Wzięłam wszystko przeciwbólowe, co dawali, czyli coś do żyły i dwa czopki. Poszłam też pod prysznic i to wszystko razem sprawiło, że skurcze były jakoś do wytrzymania. Potem jednak musiałam wyjść spod prysznica z powrotem pod oxy. Nie chciałam jej bo wiedziałam, że znów będzie masakra. Położna jednak wytłumaczyła mi, że nie możemy za bardzo przedłużać. Jednak dała mi chwilę do namysłu. W końcu pod namową męża zgodziłam się na oksytocynę. Położna mi powiedziała, że u mnie może pełne rozwarcie przyjść w jednym skurczu i mogę nawet za 5 minut urodzić. Kochana pocieszała mnie, ale ja jej nie wierzyłam.
Nagle jednak przyszedł bardzo mocny party. Badanie 6 cm. Ja dół, że tylko tyle. Następny skurcz 8cm. Silne parcie. Kazała tylko oddychać, co było straaaaaaasznie trudne. Położna wszystko szykowała i fartuch ubierała błyskawicznie. Potem już pełne rozwarcie, ale przeć mogłam tylko raz, potem tylko oddychać na skurczu. Już wychodziła główka gdy nagle skurcze ucichły i Laurunia praktycznie sama się rodziła. Zaraz już przeszła główka z rączką i dalej cała ona. No i wieeeeeelka ulga i szczęście ogromne!
Nie pękłam ani nie byłam nacięta mimo, że urodzona z rączką. To była cudowna chwila
Potem na jednym skurczu urodziło się łożysko. Mąż przeciął pępowinę, a niunia wylądowała na moim brzuchu. Wyraźnie uspokoiła się. Zaglądnął lekarz i tylko dowiedział się, że po wszystkim i nie ma szycia
tyle go widziałam.
Zabrali maleńką do ważenia i mierzenia. (3260g i 56cm 10pkt) Mąż poszedł z nią. Ja zgramoliłam się na łóżko i dostałam maleńką do piersi. Po chwili prób ładnie się przyssała. I zostaliśmy na trakcie jeszcze 2 godziny na obserwacji, które zleciały bardzo szybko. Potem przewieziono nas na oddział położniczy. Spędziłyśmy tam w sumie 5 dni. Mała miała niewielką żółtaczkę i była naświetlana przez jedną dobę. Tak poza tym było z nią wszystko w porządku. Mi natomiast zaczęło wariować ciśnienie i musiałam mieć kroplówki i trzymali jeszcze 2 doby dodatkowo aż się ciśnienie nie unormowało.
Pobyt w szpitalu wspominam bardzo dobrze. Wszyscy byli dla nas mili i czułam się tam bezpiecznie. Nawet jak miałam jeden dzień kryzysowy, bo myślałam, że już wyjdę i zobaczę się ze starszą córcią, a musiałam jeszcze zostać, to położne pocieszały mnie. To było kochane
Co mnie zaskoczyło jeszcze to to, że dużo bardziej bolało mnie zwijanie się macicy po porodzie i trochę dłużej dochodzę do siebie. Jednak cały poród mimo, że był bardziej bolesny wspominam lepiej, gdyż psychicznie jakoś tak dobrze to przeżyłam. I dziwię się, że to piszę, ale będę te chwile naprawdę dobrze wspominać.
A Laura jest kochaniutka i śliczniutka. Starsza córcia przywitała ją zdziwieniem, ale cały czas daje jej buziaczki