Korzystając z wolnej chwili (chwilo, trwaj!) opiszę Wam moje trudy porodowe. We wtorek 30.X miałam się zgłosić na patologię o 9.30. Umówiłam się z męża bratem, że mnie zawiezie z rzeczami, bo mąż akurat miał ważne rzeczy w robocie. Nad ranem, koło 5. 30 obudziły mnie skurcze. Nie bardzo bolesne, ale jednak konkretne i regularne. Nie dawały mi spać, więc wzięłam się za dopakowanie się do szpitala, potem sobie zrobiłam śniadanko, kawkę wzięłam do łóżka i czytałam. Skurcze nie ustawały, więc koło 6.30 powiedziałam mężowi, że rodzę, ale niech sobie jeszcze śpi. Wzięłam kąpiel i wyszykowałam się do wyjazdu. Koło 7 zadzwoniliśmy do brata męża, że jednak musi przyjechać wcześniej i nie wieźć mnie do szpitala, tylko zaopiekować się Bru i wyprawić go do szkoły. O 8 byliśmy w szpitalu. Na izbie powiedziałam, że miałam się zgłosić na patologię, ale wygląda na to, że rodzę. Babeczki na to - "Niemożliwe!" A ja na to, że jednak może się zdarzyć, 10 dni po terminie. One, że skoro tak, to faktycznie jest taka ewentualność.
No i poszłam się badać. Masakra. Młoda lekarka, uwaga, uwaga - NIE MOGŁA ZNALEŹĆ SZYJKI MACICY.
Podobno mam ją mocno w części krzyżowej. Tajne przejście po prostu. Tia. Jakoś do tej pory jeszcze żaden lekarz nie miał problemu z namierzeniem tego narządu, no ale cóż, jak to się mówi - nie od razu Kraków zbudowano. W każdym razie po tym badaniu trudy porodu to już była betka,
zastanawiałam się tylko, czy się nie wstrzymać z rodzeniem póki ta pani nie zakończy dyżuru. I tak też się stało, ale nie uprzedzajmy faktów. W każdym razie młoda lekarka stwierdziła, że jednak nie mam jeszcze żadnego rozwarcia. Na KTG wyszły skurcze dość mocne i regularne, ale ze względu na brak rozwarcia skierowali mnie jednak na patologię, a nie na salę porodową. No to się tam udaliśmy. Na górze spotkałam mojego gina, co znacznie poprawiło mi humor, bo wiedziałam, że w razie czego mogę wołać o ratunek. Siedzieliśmy sobie na kanapie, jedliśmy kanapki i wygłupialiśmy się, czekając, aż mnie oficjalnie przyjmą, bo jeszcze trwał obchód. Potem dyżurna pani doktor (szczęśliwie o jakieś 30 lat pracy bardziej doświadczona niż ta na dole) zawołała mnie na badanie. Zbadała mnie - tym razem szyjka jakoś szczęśliwie nie chowała się po kątach - i stwierdziła, że założą mi cewnik, który będzie delikatnie rozwierał mi szyjkę, taki balonik, który stopniowo wypełnia się powietrzem i przez to rozciąga szyjkę, i albo akcja się u mnie rozkręci, albo 31 będą wywoływać poród. Trochę mnie ten cewnik przeraził, ale założenie było bezbolesne. Po tym zabiegu wystawała mi z wiadomego otworu rureczka, której końcówkę pani położna - uwaga, uwaga - WETKNĘŁA W ZWYKŁĄ GUMOWĄ RĘKAWICZKĘ - żeby zbierały się w niej wydalające się z szyjki płyny. I tę rękawiczkę przykleiła mi plasterkiem do nogi. Także opuściłam gabinet z wiszącą z cipki rękawiczką dyndającą między nogami.
Na szczęście szlafrok choć dość krótki, ale jednak zasłaniał to cudo. Jak to pokazałam Jaśkowi dostaliśmy takiego ataku śmiechu, że mało z krzeseł byśmy nie pospadali, gdybyśmy na nich siedzieli. Była jakaś 10. Trochę się zdrzemnęłam, a potem spacerowaliśmy sobie po korytarzu. Jakoś przed 12 przy wizycie w toalecie mój cewnik wysunął się ze mnie. Poszłam do gabinetu, a tam nie mogą uwierzyć, że to mi wypadło, ale mówią - Świetnie, jeśli taki balon faktycznie z pani wyszedł, to i dziecko za chwilę wyjdzie. I na samolocik. Okazało się, że nie kłamałam, cewnik wyleciał, pani doktor stwierdziła 6 cm rozwarcia i zarządziła przeniesienie mnie na salę porodową. :-) Wpadłam w entuzjazm, zwłaszcza, że do tej pory te skurcze naprawdę nie były specjalnie upierdliwe. Chciałam się tylko koniecznie wykąpać, ale powiedzieli, żebym się już tam na dole kąpała, bo nie wiadomo, czy zdążę.
No to zabraliśmy manatki i poszliśmy na dół. Na dole położne popatrzyły na mnie z wątpiącymi minami i zawyrokowały, że nie wyglądam na osobę, która lada moment ma urodzić. Niestety, okazało się, że miały rację. Zbadały mnie więc, z pogardą mówiąc o tych "tam na górze" (na patologii), którym co chwilę się wydaje, że ktoś już rodzi. No i się okazało, że mam tylko 4 cm.
Zapytały, czy jestem zdecydowana jednak rodzić, a ja na to, że stanowczo tak. No i zostałam tam. Sala podzielona parawanem, po jego drugiej stronie dziewczyna ze świeżo urodzonym maluszkiem. Wkrótce zresztą ją zabrali, więc zostaliśmy tam sami. No i tak sobie łaziłam, potem skakałam na piłce, prysznicowałam się i tak dalej, i powoli ta akcja porodowa postępowała, ale bardzo powoli.
EDIT - cd.
Jakoś specjalnie nie było to na szczęście męczące, dopiero ostatnie 1,5 godziny skurcze były naprawdę bolesne. Przyszła wtedy na zmianę inna położna, starsza pani, która okazała się moim zbawieniem. Naprawdę cudowna osoba. Poleciła mi pozycję, którą miałam przyjmować pomiędzy skurczami, a potem w czasie skurczu - klęczałam z głową na ziemi, a pupą wystającą do góry, a kiedy przychodził skurcz, to musiałam się prostować, siadać na swoich nogach, wypychając miednicę do przodu. To miała spowodować, że dziecko wstawi się wreszcie porządnie w kanał rodny. Jej zdaniem moje ułożenie szyjki macicy plus wielkość dziecka utrudniały akcję i dlatego poród przebiegał dość wolno. Była to - wszystko na to wskazuje - naprawdę dobra położna, bo jej sugestie podziałały piorunująco i zaraz zaczęły się skurcze parte. Wody płodowe w ogóle mi nie odeszły, musieli w końcu przebić pęcherz. No a wtedy to już poszło. :-) Chwila i Julian był na świecie, a ja poczułam wielką ulgę i niewyobrażalne szczęście. Podczas parcia położna i lekarz dopingowali mnie krzycząc, że świetnie mi idzie i jestem do tego stworzona
![śmiech :-D :-D](https://www.babyboom.pl/forum/styles/default/xenforo/smilies/square/laugh.gif)
Udało się ochronić krocze, nie pękłam i nie nacięli mnie, miałam tylko drobne otarcie - lekarz stwierdził, że pewnie synek zawadził mnie paznokciem (nie wykluczam, że to prawda, bo urodził się z imponującymi pazurkami). Moment, kiedy ten wymazany maziami płodowymi stwór leżał golutki na moim brzuchu i wrzeszczał co sił w swoich małych płucach był piękny nie do opisania.
![Happy :happy: :happy:](https://www.babyboom.pl/forum/styles/default/xenforo/smilies/square/happy.gif)
Położna bardzo fajnie się mną jeszcze potem zajmowała, i odprowadziła nas na salę na oddziale położniczym. Naprawdę kochana kobieta.
Podsumowując - poród był długi - na sali porodowej 9 godzin, a jakby policzyć od pierwszych porannych skurczy to w ogóle maraton, ale mimo to nie był jakoś bardzo męczący. Pierwsze dziecko urodziłam znacznie szybciej, bo w 6 godzin z hakiem, ale nie wiem, który poród był lepszy. Chyba jednak ten, bo poprzednio co prawda poszło szybko, ale na koniec i pękłam, i mnie nacięli, także końcówka była gorsza, a teraz poszło, jak to nazywam - bezkolizyjnie, dzięki czemu szybko jestem w formie, mogę siadać, nic mnie nie boli w kroczu, nie paskudzi się. :-)