Matko kochana, co ja dziś przeżyłam, to szkoda gadać. Pojechałam rano na umówione ktg, oczywiście z nastawieniem, że nic z tego. Położna mnie podpięła, popatrzyła chwilę i zaczęła się konsultować z inną, po czym mi powiedziały, że ich zdaniem to ja się nadaję na porodówkę i czy jestem przygotowana na to, że zostanę. Na to ja, że owszem, torba w samochodzie. To proszę dzwonić po męża, niech przyniesie, nie będziemy czekać. No więc ja się pytam co one tam widzą w tym zapisie. Bo brzuch mi się stawiał, ale tak jak zwykle, nic specjalnego. One na to, że my nic nie widzimy, o wszystkim zdecyduje lekarz, no ale chyba się pani cieszy, w końcu osiem dni po terminie. No ja, że tak, ale się zaczęłam zastanawiać czy chodzi o skurcze czy z tętnem małego coś nie tak. I tak leżałam pod tym aparatem, one mi założyły kartę, zmierzyły tętno, ciśnienie, założyły opaskę na rękę, więc już się poczułam przyjęta. Na to wszystko przyszedł lekarz, kazał mnie odłączyć, stwierdził, że to jeszcze nie to, ale może coś się samo ruszy i mam jechać do domu. I tak siedzę teraz zdruzgotana do reszty, bo się zastawiam o co chodziło, do jasnej choinki. Ale myślę sobie, że chyba jakby coś z młodym było nie tak, to by mnie lekarz do domu nie puścił, więc się pocieszam, że to o skurcze chodziło. Ale wiecie, co jest najgorsze? Że mnie nic nie boli oprócz kręgosłupa (ale sądzę, że raczej źle spałam) i nie czuję nic innego niż do tej pory. Całkiem głupia już jestem... A jak nie rozpoznam, że to już?