Kochane moje, nie chcę, żebyście się przeze mnie sprzeczały.
Nie zdenerwował mnie post Strusio. Wiem, że tylko i wyłącznie chciałaś dobrze

.
Ale rację ma też Asia

. Wiemy z mężem, że nie mamy 0% szans, więc pewnie zdarzają się przypadki, że komuś w naszej sytuacji się udaje. Sama wierzyłam długo, że mam już wprawdzie ponad 40 lata (na dzień dzisiejszy już prawie 42), ale wciąż własne jajeczka i amh nienajgorsze, jak na mój wiek, bo 1,8, więc jeszcze nam się uda. Ale co z tego, jeśli w tych jajeczkach jakość materiału genetycznego jest już tak kiepska, że transfery przy pierwszej procedurze były nieudane, ciąża naturalna tylko biochemiczna, a w tej chwili nie mamy już nawet zarodków i realnie te szanse na szczęśliwy finał są tylko niewiele większe od zera. Moglibyśmy podchodzić oczywiście do kolejnych stymulacji i ivf, zrobić 3-cią, 4-tą, 10-tą procedurę i czekać na to jedno szczęśliwe jajeczko połączone z tym jedynym szczęśliwym plemnikiem, ale raz, że nie mamy takich funduszów, żeby od tak wydawać n razy kolejne kilkanaście tysięcy (co najmniej), a dwa, że nie mamy zdrowia ani fizycznego (głównie ja), ani psychicznego, żeby to ciągle przechodzić. Nie mówiąc już o czasie.
Jeśli chodzi o ivf z komórką dawczyni, to zdaję sobie sprawę, że mielibyśmy tu o wiele większe szanse (dr daje nam 35%) i było to rozwiązanie, nad którym faktycznie się zastanawiałam. Myślałam nawet sobie, że skoro mój mąż opiekował się moimi biologicznymi dziećmi, to czemu nie moglibyśmy mieć teraz wspólnie jego biologicznego dziecka. Ja i tak byłabym w o wiele lepszej sytuacji, bo ja bym to dziecko nosiła pod sercem i ja bym je urodziła, więc byłoby tak samo moje. Ale mój mąż nie chce się na to zgodzić. Od zawsze mówił, że chce mieć albo dziecko ze mną, albo wcale. A mnie dodatkowo przeraża wyzwanie związane z tym, jak byśmy w przyszłości to wszystko wyjaśnili temu dziecku i jak byśmy to wytłumaczyli naszej rodzinie, żeby było przez nią akceptowane (niestety rodzina męża jest bardzo konserwatywna). Obawiam się, że mogłoby nas to wszystko przerosnąć, a cierpiałoby dziecko. Natomiast trzymanie tego w tajemnicy nie wydaje mi się dobrym rozwiązaniem, bo takie rzeczy i tak prędzej czy później wychodzą. Można oczywiście o tym wszystkim nie myśleć, przyjąć, że jakoś to będzie i za wszelką cenę dążyć do zaspokojenia swojej potrzeby, ale nie jest to wg mnie odpowiedzialne podejście.
Z tych samych względów nie bierzemy też w ogóle pod uwagę AZ.
Nie ukrywam, że sama ze sobą muszę w tej chwili bardzo walczyć, żeby nie ulec pokusie, by pomimo wszelkim racjonalnym argumentom walczyć dalej. Ale jestem już w takim wieku, że wiem, że nie tędy droga. Nie można rujnować siebie na każdej płaszczyźnie i wszystkiego dookoła, dlatego tylko, że moje serce nie potrafi odpuścić i się pogodzić. Gdzieś musi być granica tego wszystkiego. My i tak mocno ją przesunęliśmy względem tego na co umawialiśmy się początkowo i myślę, że najwyższa pora powiedzieć koniec.
Dlatego chyba faktycznie bardziej jest mi potrzebne teraz wsparcie w tej decyzji i pokazywanie i utwierdzanie w tym, że istnieje sens i szczęście w życiu bez dziecka niż rozbudzanie we mnie kolejnych nadziei.