Położne które mnie przyjmowały nie chciały wierzyć, że mam skurcze (dopiero później dowiedziałam się, co to są prawdziwe skurcze). Ale było bardzo miło, takie żarciki leciały... ;-) Do tego okazało się, że dyżur ma moja daleka ciotka. Nie rodziła żadna kobieta, byłam sama, mogłam wybrać sobie salę :-) Chojraczyłam jak to mi zależy, żeby jak najszybciej urodzić. Pół nocy łaziłam po korytarzu, żeby rozchodzić te "pseudo skurcze", ale wtedy jeszcze nie wiedziałam, co mnie czeka. Dobrze, że położna mi poradziła, żebym się chociaż chwilę przespała. Udało mi się kimnąć dwa razy po 40 min. Strasznie chciało mi się jeść, ale mi nie pozwolili... Nawet pić mogłam tylko troszeczkę. O 7 rano obudziły mnie skurcze. I to już było coś, co bardziej przypominało skurcze porodowe. Łaziłam dalej po korytarzu, żeby je rozchodzić, ale było tylko coraz gorzej... Ból wydawał się nie do zniesienia, ale z kazda chwilą marzyłam, żeby bolało chociaz tak, jak 20 min temu. Poprosiłam o podtlenek azotu z nadzieją, że bedzie może trochę lepiej. Nie wiem, jak by było bez, ale mam wrażenie, że nic mi to nie pomogło. Jak przyszło już do parcia, to myślałam, że zemdleję z bólu. Nie mogłam urodzić tego wielkiego kloca. Pomagało mi dwóch lekarzy, dwie położne, mąż, a ja miałam ochotę powiedzieć - dziękuję, ja wychodzę. Bardzo bałam się nacięcia, ale to nacięcie było jak zbawienie. Głowę rodziłam na dwa skurcze, bo nie mogła wyjść. Najlepsze było jak wyjeli ze mnie Olka, pokazują, a on wygląda jak jakiś kosmita i absolutnie nie jest do nikogo podobny! Podłużna głowa, czarne oczy, prawie nie widać białka... Później dali mi go na brzuch i mnie osikał ;-) Po porodzie miałam taki wyrzut adrenaliny, że mogłabym góry przenosić. Dziecko zabrali na badania, położne gdzieś wyszły, mąż poszedł za Olkiem a ja juz zszyta siedziałam dalej na fotelu. Stwierdziłam, że chyba trzeba wstać ;-) jak to salowa zobaczyła, jak mnie zgarnęła... W końcu przełożyli mnie na łóżko i dali dziecko. Ale nie nacieszyłam się za bardzo. Ciężko oddychał i zabrali go do inkubatora na intensywną terapię. Okazało się, że ma wrodzone zapalenie płuc :-( neonatolog, która się nim wtedy zajmowała patrzyła na mnie jak na jakąś patologię, jak na margines społeczny... Jak sobie tak leżałam na tym łóżku jeszcze na sali porodowej to beztrosko zeżarłam pół tabliczki czekolady i bułkę z szynką ;-) znowu dostałam zjebki, ale było już po fakcie... ;-) Po dwóch godzinach przenieśli mnie na położnictwo. Akurat dyżur miała bardzo miła położna, po prostu do rany przyłóż. Zajęła się mną lepiej niż mogłabym sobie wymarzyć. Oczywiście przepełniona adrenaliną polazłam na intensywną do Olka i zemdlałam. Ale nie myślcie, że leżałam w łóżku i spałam... Byłam na sali z dziewczyną po cesarce. Ona miała swoją córkę ze sobą więc nie bardzo spała to urzadzalysmy sobie pogaduszki. Po porodzie, po 30 godzinach niespania, kimnęłam się przez 5 godzin i dalej urządzałam wycieczki na intensywną. Po dwóch dniach na szczęście zmienił się dyżurujący neonatolog na pana doktora, który od razu zaproponował przestawianie do piersi i po południu juz Olek był ze mną na sali.