Witam serdecznie,
dołączyłam do tej grupy bo szukam osób, które przeżyły ogromną stratę swojego nienarodzonego dziecka. Liczę, że są tutaj kobietki, które podniosą mnie na duchu, że można jeszcze próbować i, że nadzieja umiera ostatnia.
Niestety u mnie to bardzo świeże przeżycie. 15 sierpnia straciłam swojego synka, w 16 tyg. ciąży
Dzień wcześniej byłam u swojego lekarza, bo bolało mnie podbrzusze, częste wizyty w toalecie na siku,myślałam, że przeziębiłam sobie pęcherz. Lekarz zbadał mnie, powiedział, że nic złego się nie dzieje, na USG widziałam swojego synka jak fika wesoło i serduszko biło. Kolejnego dnia przy kolacji z rodziną nagle poczułam dziwne pęknięcie w brzuchu i zrobiło mi się mokro. Dalej krwawienie, pogotowie, szpital i informacja od lekarza, że rozpoczęło się poronienie
na USG serduszko mojej kruszynki już nie biło. Urodziłam 17.08. o 2.50 w szpitalnej łazience, nie chciałam ale widziałam moje maleństwo, to był szok
. To wszystko zadziało się tak szybko, spadło na mnie jak grom z jasnego nieba
. Codziennie płacząc zastanawiam się co zrobiłam źle. 4 lata temu tego samego dnia zmarła moja kochana mama, nie wiem co o tym wszystkim myśleć
Mam już córeczkę 3,5 letnią, ona jest moją siłą w tej masakryczne sytuacji. Drugie dziecko było naszym marzeniem. Lekarz pociesza i twierdzi, że szybko możemy postarać się o kolejne dziecko, boję się bo pozostali lekarze twierdzą, że należy odczekać 3-6 miesięcy, a mój lekarz twierdzi, że to bzdura. Nie wiem co myśleć, może któraś z Was miała podobną sytuację?