Ja w ogóle się zastanawiam, skąd w ludziach potrzeba pocieszania oraz doradzania, gdy nie mają nic merytorycznego do powiedzenia. Jakby wiecie, skąd ta potrzeba powiedzenia, że będzie dobrze, że na pewno się uda, że costam, albo porady w stylu musisz wyluzować. Wiecie, że nie mozna powiedzieć: bardzo mi przykro, nie wyobrażam sobie co przechodzisz, nie wiem co powiedzieć, nie mam nic mądrego do powiedzenia, ale zawsze chętnie Cię wysłucham. Czy to jest jakaś wada ewolucyjna, czy kwestia wychowania, czy o co chodzi?
Ja zaczęłam na to zwracać uwagę, gdy moja koleżanka zachorowała na raka (spoiler: wszystko skończyło się pięknie, jest zdrowiutka i cieszy się życiem). I zadzwoniłam do niej, żeby dowiedzieć się jak się czuję i trafiłam na gorszy moment, bo powiedziała mi, że nie ma ochoty rozmawiać, że ma dość ludzi i pocieszania, że będzie dobrze, że na pewno wyzdrowieje, że włosy jej odrosną albo rad że ma pić sok czy tam zakwas z buraka i tego typu pierdoły, że już tym rzyga i ma dość. I zaproponowałam jej wtedy, że może mi o tym opowiedzieć albo możemy pomilczeć, albo pogadać o pogodzie. I chciała. I od tej pory zaczęłam zwracać na to uwagę - że z reguły jak ma się zły nastrój albo problem i chce się po prostu wygadać, nie oczekując pocieszenia albo rad, a po prostu kogoś, komu można wyrzygać co nam leży na sercu, to się nie da. Że nam ludziom tak trudno po prostu ograniczyć się do "bardzo mi przykro, aż nie wiem co mam Ci powiedzieć, chcesz się przytulić?". Tu na forum widzę, że to działa i potrafimy się do tego ograniczyć, ale to wynika z tego, że same się już nasłuchałyśmy i wiemy, co chcemy usłyszeć w trudnych momentach i że nie oczekujemy od ludzi naprawiania naszej sytuacji, a wysłuchania. Ale" na zewnątrz" już o to trudno.