Uwaga, będzie bardzo długo. Z góry przepraszam… chyba musiałam się
Długo się zbierałam do tego wpisu. W ostatnim czasie pojawiałam się tu raczej z doskoku, mało się udzielając. Jesteśmy tydzień po wizycie w klinice, chyba musiałam to sobie jakoś poukładać w głowie, ale nadal mam wrażenie, że nie posunęliśmy się nawet o krok dalej. Spróbuję jakoś po kolei, ale czuję że nawet ciężko odpowiednie słowa mi dobrać i pewnie wyjdzie chaotycznie.
Zacznę od tego, że jestem w cyklu bezowulacyjnym (49dc dzisiaj), piąty dzień na luteinie i czuję się ch… trzonowo. Jestem na zmianę albo wkur*iona, albo obojętna. Mam już dość tego cyklu, naprawdę. Więc zdaję sobie sprawę, że nie do końca jestem sobą i że emocje mają teraz duży wpływ na to, jak się czuję. I na to, co tu piszę.
Byliśmy w tej klinice w piątek 9.08 (InviMed, Warszawa). Niby spoko, wizyta trwała jakąś godzinę, byliśmy ostatni i recepcja już nawet poganiała panią doktor, że zamykają, ale poświęciła nam dużo czasu. Zdawało się, że bardzo dokładnie zapoznała się z całą teczką wyników, zrobiła dokładny wywiad, ale już po powrocie do domu zaczęłam mieć wątpliwości.
Ogólnie uznała, że wcale nie jest źle
Odpowiedziałam, że nie jestem tego taka pewna i są dwie kwestie, które mnie niepokoją i chyba dobrze by było im się przyjrzeć, bo z tego co wiem, to mają duży wpływ na płodność. Miałam na myśli PCOS i IO. Dodam, że żadnego nie mam jednoznacznie stwierdzonego, jestem tak pośrodku - prawie 3 lata temu miałam krzywą, która wskazała na hiperinsulinemię (glukoza urosła po 1h i spadła trochę po 2h ale nie do poziomu na czczo, a insulina rosła jak głupia; będę powtarzać niedługo), a jajniki mam PCO (budowa drobnopęcherzykowa). Ginka zapytała się jakie to według mnie ma znaczenie, no to jej powiedziałam że nawet przy hiperinsulinemii warto przejść na dietę z niskim IG (a przy IO już w ogóle), a przy PCO(S) zadbać o prawidłowe owulacje i jakość komórek (zwłaszcza, że już drugi raz w ciągu pół roku mam cykl bezowulacyjny, a wcześniej zdarzał się raz na rok). To zgodziła się co do diety, ale powiedziała że na jakość komórek jajowych nie mamy żadnego wpływu - z jakimi się rodzimy, takie już mamy do menopauzy. No i mnie wbiło w krzesło, bo przecież i ja sama, i wiele z Was dostało dedykowane suple na „poprawę jakości” (jak Q10 czy inozytol) - to jak to jest?
Miałam też nadzieję, że z marszu wyśle męża na powtórkę badania nasienia, bo na samym początku wspomnieliśmy, że właśnie wypada czas na powtórkę po suplementacji i chcemy też sprawdzić czy to coś dało, czy trzeba coś zmienić (u męża oligospermia). Usłyszeliśmy tylko „to proszę sobie powtórzyć”…
Wyciągnęła sobie z teczki ileś tam badań do skserowania. Myślałam, że mamy je zanieść do recepcji, żeby tam to pokopiowali i dołożyli do naszej teczki, to powiedziała że sami to mamy skserować i przynieść na kolejną wizytę
Anyway, nawet nie spojrzała na wyniki na trombofilię. MTHFR to luz (zwłaszcza, że obie hetero), ale w PAI-1 mam mutację w homozygocie i ile Was tu jest z tym, tyle dostało wskazanie choćby do Acardu albo pogłębienia diagnostyki w kierunku zespołu antyfosfolipidowego. ANI SŁOWEM się do tego nie odniosła. A co do KIR AA powiedziała, że pewnie immunolog zalecił tylko drogie badania i że „nikt jeszcze od immunologa nie wyszedł zdrowy”… zero wskazań.
@anela92, widziałam że wspominałaś o badaniu allo-MLR, że Tobie immunolog zasugerowała że już mogłaś być w ciąży 3 razy i że te przeciwciała by to pokazały. Tutaj też mam mieszane uczucia, bo swego czasu dość mocno się wgryzłam w wątek „Poronienia nawykowe - immunologia” i było tam trochę dziewczyn, które pisały że są po poronieniach, a i tak allo wyszło im 0%. Więc wcale nie jestem pewna czy to badanie rzeczywiście pokaże czy u nas w ogóle dochodzi do zapłodnienia
Że chyba tylko próba IVF mogłaby tu dać odpowiedź…
Do tego wszystkiego ciężko mi ostatnio dogadać się z mężem. On jest bez pracy już bardzo długo, a ja straciłam poczucie bezpieczeństwa, mam wrażenie że wszystko jest na mojej głowie. Mieszkamy w 20m2 kawalerce („moje” komunalne), której mam już dość, a nie mamy na razie żadnych perspektyw, żeby się stąd wynieść w najbliższym czasie (chyba, że do teściów). Myśleliśmy, żeby się budować gdzieś pod Warszawą, a nawet żadne z nas nie ma prawa jazdy, żeby było jak oglądać działki. Czuję się jak nieudacznik i życiowy przegryw. Kłócimy się często, nie bzykamy w ogóle. Mąż nie ma ochoty za bardzo, bo jest przygnębiony brakiem pracy i tego, że go wszędzie odrzucają (próbuje w nowej branży). I ogólnie ma dużo niższe libido. Ale ja już też straciłam ochotę. Myślę nad wysłaniem nas na terapię małżeńską, tyle że obecnie to ja bym musiała za nią płacić. Sama swoją musiałam przerwać, bo moja terapeutka przyjmuje tylko w ciągu dnia, w godzinach pracy (chodziłam do niej będąc na bezrobociu). Wypadałoby poszukać kogoś nowego, żeby to z pracą pogodzić, ale obecnie osłabia mnie zaczynanie wszystkiego od początku. Czuję się zrezygnowana wobec tego wszystkiego… momentami mam ochotę rzucić te wszystkie suple w cholerę, przestać mierzyć temperaturę, robić owulaki, badania, łazić po lekarzach i w ogóle zapomnieć o tym, że chciałabym być mamą. Może nie jest mi to dane… a może to nie jest nasz czas