reklama
Forum BabyBoom

Dzień dobry...

Starasz się o maleństwo, wiesz, że zostaniecie rodzicami a może masz już dziecko? Poszukujesz informacji, chcesz się podzielić swoim doświadczeniem? Dołącz do naszej społeczności. Rejestracja jest bezpieczna, darmowa i szybka. A wsparcie i wdzięczność, które otrzymasz - nieocenione. Podoba Ci się? Wskakuj na pokład! Zamiast być gościem korzystaj z wszystkich możliwości. A jeśli masz pytania - pisz śmiało.

Ania Ślusarczyk (aniaslu)

reklama

Opowieści z porodowki

Rany Olcia, przez co Ty musiałaś przejść, tak bardzo Ci współczuję no i bardzo ale to bardzo się cieszę, że tak pozytywnie się wszystko skończyło i żeby teraz było "i żyli długo i szczęśliwie Ola + BB + Sebek + młodsza siostrzyczka lub braciszek". Poryczałam się, bo to moja trauma na poród, właśnie takiego czegoś się obawiam i nie mówię tu o tym wielogodzinnym bólu, tylko właśnie o zanikającym tętnie, lub owinięciu pępowiną, taka ze mnie optymistka, dobrze że chociaż mój M to przeciwieństwo i będzie mnie prostował w czasie porodu, ale jeszcze się postresuję.
Dzięki za tak wyczerpujący opis i jeszcze raz gratuluję!!!
 
reklama
Vanilia, Olcia aż się popłakałam na te Wasze opisy ...

Olcia współczuję przeżyć, byłaś dzielna, trudno i szkoda, że nie wpuścili BB ale to jest teraz nieważne, ważne, że jest z Tobą, przy Tobie i że dobrze się wszystko skończyło a jak się postaracie i zadbacie o Wasze relacje to może kiedyś jeszcze Ci potowarzyszy przy porodzie:).
 
13 lutego po ktg (wyszły skurcze) zostałam w szpitalu.[ 14lutego (mój termin)] Mój doktor , jakoż że miał dyżur zadecydował podać oksytocynę na wywołanie porodu. Lewatywa, ktg,oksytocyna, rozwarcie na opuszek palca. Około godziny 14 skurcze miałam tak, co dwie minuty –ból okropny, krzyże brzuch wszystko. Lekarz zbadał i dalej rozwarcia brak, więc podłączył mnie znowu pod ktg i okazało się , że tętno dziecka drastycznie spada. Chwila moment i decyzja o cc.Cewnik, kroplówka , kłucie i leżę na stole. Anestezjolog wkuwał się mi 3 razy bo tak bardzo się trzęsłam, pielęgniarka musiała mnie mocno trzymać nie tylko podczas znieczulenia ale i operacji.Godzina 17.20 zaczyna się…. Dla mnie wieczność. O godzinie 17.45 mały wyszedł na świat. Jego wymiary mnie powaliły z nóg, bo ważył 4010gram i miał 56cm [10pkt]– a ja taki mały brzuch miałam!!!!! Po cesarce noc spędziłam w specjalnym pomieszczeniu dla kobiet po cesarce. Oj bolało. Wstałam o godzinie 10 następnego dnia. Rozchodziłam i jest ok. Nie mogłam sobie dać rady w szpitalu z małym, bo i mleka nie miałam, a to stres, zmiana pieluszek itd. Ale od wczoraj jestem w domu (18 luty) i jest cudowanie. Mały nawet z nami spał, grzeczny bardzo. A ja to na wagę nie wchodzę :p
Dowiedziałam się podczas cesarki, że nie mogę rodzić naturalnie, bo coś tam mam z macicą. Także dobrze się stało, że zostałam w szpitalu, bo pewnie by i tak się zakończyło cesarką. A Eryk dotykał paluszkami już śmierć…. Strasznie się cieszę, że wszystko zakończyło się dobrze dla mojego dziecka. To tak w wielkim skrócie.

Ps. Mój mąż jest tak bardzo szczęśliwy, nigdy go takiego nie widziałam jaki jest teraz. synek to jego oczko w głowie. straszne, że mogłam mojego robaczka stracić....:no:

Karmię piersią, na początku było tragicznie ale teraz jest oki- daję rade:-):-):-):-)
 
Ostatnia edycja:
A wiec przyszla kolej i na mnie :)

W niedziele 12.02 na kontrolnym KTG lekarze zaniepokoili sie nagle spadajaca i podskakujaca akcja serca malutkiej. Powiedzieli, ze to moze nie byc nic niepokojacego, mogla np. usiasc na pepowinie i stad ten spadek, jednak nie chcieliby ryzykowac bo i tak bylam 2 dni po terminie, wiec proponuja 2 wyjscia: albo biora mnie na obserwacje ze 3 dni, albo bierzemy sie za wywolywanie. No wiec ja na to, ze skoro jestem juz po terminie to nie ma na co czekac i ryzykowac zycie malutkiej, wiec bierzemy sie za prowokacje (dzis bym sie na to nie zgodzila, ale madry polak po szkodzie).
Tak wiec szybko do domku po torbe i spowrotem do szpitala. Na sali lezalam z bardzo fajna babka, wiec na atmosfere i opieke, ktora byla rewelacyjna nie moge narzekac.
Jeszcze w niedziele podali mi tabletki na wywolanie skurczy, cos tam sie na KTG rysowalo, ale nie byly one za mocne. po 4h zwiekszenie dawki, skurcze coraz mocniejsze i tak co 4h tabletka... a skurcze coraz mocniejsze...Ale mysle sobie, ech co tam, wcale az tak zle nie jest. We wtorek juz mnie tak bolalo ze myslalam ze jajo zniose, w miedzyczasie badanie szyjki....dluga na 2cm....czekalam dzielnie na rozwoj wydarzen, skurcze malowaly sie bardzo mocne, a ja ledwo zylam. Kolejna tabletka...kolejnie rozrywajace badanie szyjki.... niby sie skrocila, ale rozwarcia jeszcze nie ma.... czekamy dalej a ja wyje z bolu.....godzina 22:00 dzwonie do M zeby przyjechal sie ze mna wykapac, bo z polozna nie chcialam....troszke pomoglo, polozylam sie spac.....taa sobie pospalam, jak poprzednie 2 noce...obudzilam sie okolo godziny 1 wyjac z bolu normalnie do ksiezyca, blagalam o rozwacie, badanie.....jest :D na 2,5cm, wiec szalu nie ma, ale blagam o znieczulenie......udalo sie, jade na sale porodowa ok. godz. 3:30, 15.02 dostaje znieczulenie w kregoslup, czekam pare minut az zacznie dzialac. PRzychodza skurcze a ja nic nie czuje :D mysle sobie SUPER teraz to moge rodzic :D dostaje oxy, rozwarcie postepuje, o 7:00 rano dzwonie po M zeby przyjechal i byl ze mna. O 5 rano podczas badania przebili mi pecherz plodowy, wiec ciagle do przodu. Zwiekszenie fawki oxy, rozwarcie na jakies 4 palce.. czekamy dalej....ech juz jest kolo poludnia....przychodza, patrza, wychodza...na KTG maluje sie dziwna akcja serduszka malej, znow skacze w gore i w dol....ale nic leze dalej, nic wkoncu nie boli to moge sobie lezec.... ok 15tej przychodzi doktor...mowi, ze akcja porodowa stanela w miejscu, rozwarcie zatrzymalo sie na 6cm i nie postepuje na przod od 2h i ze mala jeszcze wyciagna, ale dla mnie wystepuje zagrozenie zycia!!! Za dlugo juz to wszystko trwa, moj organizm jest zmeczony, moge sie ewentualnie wykrwawic, stracic macice lub umrzec....heh :) dobre opcje :D i pytanie czy zgadzam sie na cesarke. No wiadomo. Przejazd na sale operacyjna, M dzielnie ciagle przy mnie, zwiekszenie znieczulenia i kroja, M siedzial kolo mnie. Mowie do niego wez aparat bo zaraz ja wyciagna, a ten do mnie: Justyna ale ja nie dam rady... hehe bidulek prawie mi tam wykitowal :) Wiec anestezjolog wzial aparat i zrobil jej pierwsze zdjecia. Moment kiedy ja wyciagneli uslyszalam to slodkie: łeeee łeeee, to łzy same zaczely plynac a moj M to prawie spadl ze stolka, pokazali ja na chwilke, sliczna byla taka, w tej bialej mazi upaprana i zabrali do mierzenia a mnie w tym czasie zszywali.
Przewiezli mnie na sale pooperacyjna zebym doszla do siebie, a mloda zostala z tatusiem. Po jakims czasie do mnie przyszli, dali mi ja na piers, ech masakra :) a ja sie tak telepalam z zimna po tym znieczuleniu ze ledwo ja trzymalam. Ale przyssala sie do cycka i zadowolona :)
Potem juz poszlo gladko, na oddzial z malutka zostalam przwieziona. W pierwsza noc mi ja wzieli zebym mogla sie wyspac, przynosili tylko na karmienie, potem juz tylko ze mna byla. Na poczatku mialysmy spore problemy z jedzeniem, bo ona nie wiedziala jak zlapac, ja nie wiedzialam jak podac... a jak juz sie zassala to bol niesamowity!!! sutki poranione, lzy same lecialy....polozne przychodzily, pomagaly, mowily ze dobrze sobie radze i ze jeszcze 2 dni i bedzie ok, a malutka juz tej samej nocy zapalala, wiec pelen sukces :D niestety musialam zaciskac zeby z bolu :/ ale dzis juz jest dobrze, nawet laskocze czasami :)
W niedziele 19.02 wyszlysmy do domku i jest super. Podsumowujac nigdy nie pomyslalabym ze porod moze byc taka masakra, ze skurcze moga az tak bolec... teraz wiem, ze lepiej jest poczekac na te prawdziwe, naturalne. ale skoro jest zagrozenie dla dzidzi to tez inna sytuacja. Mam tylko nadzieje, ze z drugim dzieckiem zlapie mnie gdzies na spontanie i trafie do szpitala juz z duzym rozwarciem, wtedy pojdzie wszystko gladko :))))
 
No to i ja opiszę swoje przeżycia....
Jak wiecie byłam już troszkę przeterminowana więc lekarz na 17 lutego dał mi skierowanie do szpitala, W czawartek wieczorem miałam dość silne skurcze, ale to nie było nic dziwnego wiec luz...rano w piątek coś tam się działo ale delikatnie wiec spokojnie się przygotowałam i po 10 pojechaliśmy z mezem na ip gdzie chciałam rodzić, oczywiście przyjeli mnie z wielką łaską w sumie zdziwieni po co skoro nie zwijam sie z bólu...podłaczyli pod ktg na jakieś 8 min :szok:skurcz zapisał się jeden jakiś taki malutki przyszedł lekarz spojrzał na mnie i powiedział ze nie ma miejsc i pewnie jutro też nie bedzie:szok: wiec po sie fatygować lepiej jechac do innego szpitala - ewidentnie nie chciało mu sie mnie przyjmowac...:-(nikt mnie nie zbadał nawet nie spytali się jak się czuje...byłam załamana bo tylko w tym szpitalu miałam możliwośc ZZO no ale nic...poczułam się kompletnie olana i z przerażeniem zaczełam myslec jak to bedzie jak faktycznie zaczne rodzic...i to chyba przyspieszyło skurcze...w domu chwile się zdrzemnełam, pojechaliśmy jeszcze do developera i do sklepu i już wracając wiedziałam ze dziś zacznie się na pewno!!! skurcze zrobiły się bardzo silne i co 4-5min, w domu byliśmy o 14 i skurcze były co 3min...ledwo stałam na nogach...tak wytrzymałam do 15.30 zastanawiając się gdzie jechać rodzić..bo do szpitala który wybrałam nie ma sensu...skurcze zaczely byc długie wiec m powidział ze jedziemy i koniec! W szpitalu cała ta papierologia , leżenie pod ktg przez ponad 30 min skurcze co 2-3 min na przemian raz 80-90 raz 60-70, badanie: rozwarcie raptem na jeden palec! No i porodówka, tam znowu wypelnianie papierów rozmowa z bardzo miłymi położnymi bolało cholernie ale miałam dobry humor, mąż był super troszke poskakałam na piłce pospacerowałam, poleżałam, położna zbadała mnie przed 19 i mówi rozwarcie ledwo na dwa palce...:-( a skurcze coraz dłuższe w coraz krótszych odstępach czasu i naprawde bolesne...po godzinie 20 zaczełam opadać z sił coraz trudniej było mi oddychać prawidłowo..a wszystko gotowe tylko brak postępów w rozwarciu,położna która była ze mną bardzo pomagała, mąż też... o 22 ledwo się trzymałam i chwile pózniej odeszły wody, niewiele, i położna mowi ze zielone...ja zaczełam odpywać z bólu ale jeszcze słuchałam polecen, rozwarcie odrobinkę ruszylo, i nagle cos sie stalo jakbym przestała uczestniczyć we własnym porodzie, nie byłam w stanie oddychać ledwo słyszłam co do mnie mówią...tetno malej zaczeło spadać! Starałam się zmobilizowac ale nie mogłam co doprowadzało mnie do jeszcze gorszego stanu, zaczełam mowic ze nie dam rady, że się boje, że nie mam siły, zeby w końcu ktos mi pomógł, dali mi jakiś lek przeciwbólowy w kroplówce nawet nie wiem co...po 23 zrobił się prawdziwy koszmar wiedziałam już ze nie dam rady urodzić, położna już od jakiegos czasu próbowała załatwić cesarke bo widziała ze bedzie ciezko, ale lekarz mnie przetrzymywał... ja przy skurczu sie spinałam nie dawałam się nawet zbadać:szok: masakra czułam sie strasznie wiedząc ze nie moge o własnych siłach urodzić, czułam się tak winna i beznadziejna ale nie mogłam się ogarnąć, przyszedł ordynator próbował mnie zmobilizować...tetno Mlutkiej na chwile wracało do normy i potem znowu spadało...zrobiło się nerwowo, ja psychicznie i fizycznie wysiadłam:-(w końcu padała decyzja o cesarce...potem to już wszystko poszło szybko...cała się trzesłam ze strachu bólu, poczucia winy, znieczulenie w kregosłu nie bolało...czułam jak wyjmują małą, było po pólnocy... czekałam na płacz po chwili usłyszałam jej kwilenie, ktos ja wziął mnie zaczeli zszywać czekałam az mi ja pokarzą a tu nic...po jakieś chwili przyszedł pediatra mowi ze malutka ma 3 kg jest dluga 55cm ze 10 punktów, ale ze sa szmery w sercu...ze muszą ja zabrać....chyba nie docierały do mnie jego słowa, tylko sie na niego patrzyłam i nic nie byłam wstanie powiedzieć,chwile później nawet nie mogłam słowa z mezem zamienić...cała się trzesłam, położyli minie na sali z dziewczyną która Maluszka miała przy sobie, tak smutno nie było mi nigdy nigdy chyba tez się tak nie martiwłąm, nie mogłam spac, znieczulenie zaczeło schodzić... zajrzał do mnie pediatra widząc przez szklane drzwi ze nie spie i płacze...spytał sie czy widziałam dziecko, mowie ze nie ze nikt nic nie mi nie mowi... Wyszedł i za chwile mi ja przyniósł, była taka malutka cieplutka, przystawi mi ją do policzka i powiedział ze musi ja zabrać, ze trzeba czekać...Troszke się uspokoiłam, ale takich emocji nie da się nawet opisać, rano wstałam troche pochodziłam, poszłam pod prysznic cały czas czekając na wieści co z mała...co chwile się pytałam położnych az w końcu ktoś pozowlił mi do niej pojsć sam jej widok już mnie uspokojał ale nie mogłam zneiść mysli ze może jej się cos stać...Na szczęscie ok 16 przyszły wyniki i nic z tego czego się obawiali lekarze się nie potwierdziło, wieczór spedziłam już z Mała przy sobie! Emocje które towarzyszyły mi podczas porodu i po są nie do wyrażenia...Córkę kocham nad życie:)
 
Zebrałam się w sobie i w końcu naskrobałam jak to było u mnie, juz trochę z dystansem, więc jakoś poszło :)


Na patologię ciąży trafiłam 8.02, przyjęto mnie na oddział, porobiono badania, poleżałam Podłączna pod ktg i ku mojemu zdziwieniu wychodziły mi skurcze dośc mocne, których ja za bardzo nawet nie odczuwałam. Zalecono mi odstawić jedzenie i picie od północy w celu spróbowania wywołania porodu następnego dnia rano.
9.02 (5 dni po terminie) założono mi w pochwie taki cewniczek wypełniony solą fizjologiczną aby uzyskać jakieś rozwarcie ponieważ na ktg skurcze były ale szyjka długa i twarda. Po tym dość niemiłym zabiegu (aczkolwiek niebolesnym) tak się tym wszystkim przejęłam, że wracając na salę poczułam jak mi się kolana uginają i osunęłam się po ścianie na podłogę, ciśnienie ze 150/90 spadło mi natychmiast do 110/70, poleżałam i jakoś doszłam do siebie, myślałam że umrę z pragnienia. Po niecałej godzinie zaczęłam odczuwać silne skurcze, myślałam że wygryzę parapet z bólu, i tak było przez ok. 6h. Na moją prośbę podłączono mnie pod ktg i skurcze były co 2-3 min ale szyjka ani drgnęła, zaczął odchodzić mi czop, cewniczek niestety nie wypadł co gwarantowałoby szybki poród. Pod wieczór skurcze były już mniej bolesne, mogłam usnąć i odpocząć przed następnym dniem- ordynator obiecał mi że jutro zobaczę już moją dzidzię w związku z tym nie będzie robił usg.
10.02 o 8 rano położyli mnie na porodówkę, skurcze same się zaczęły chyba z moich nerwów ale były do zniesienia, takie napięcia w dole brzucha, podano mi oxytocynę, wtedy już bardziej zabolało ale byłam dzielna, przyjęłam 2 strzykawy i nic. O 11ordynator przebił pęcherz z wodami, podano następną oxytocynę i wtedy zaczęła się jazda bez trzymanki. Bóle okrutne, walczyłam z nimi aż do 19, pod koniec to darłam się w niebogłosy ( zwłaszcza jak co chwila położne badały moją szyjkę w szczycie skuczu). Wezwano anestezjologa z prośba o znieczulenie bo już rady fizycznie nie dawałam ze zmęczenia, bez jedzenia i picia 2 pełne doby. Pani anestezjolog zleciła morfologię, coś jej się nie podobało bo po 30 min kazała powtórzyć badanie. W końcu ulżyła mym cierpieniom- MÓJ ANIÓŁ- i podała mi zzo, chciałam ją ucałować!!! Ale wtedy straciłam przytomność…dalej to już opisuje z relacji Andrzeja, że zrobił się chaos, podano mi adrenalinę, klepano po policzkach i po min wróciłam do przytomności. Mój anioł kazał mnie nawodnić bo nikt o to wcześniej nie zadbał (panie położne były mocno zajęte oglądaniem seriali w pokoju obok a basen i podkłady zmieniał mi mój mąż). Obejrzała też mój brzuch i stwierdziła, że to dziecko jest wg. niej za duże żebym je wyparła, położna kazała jej iść na operacje i się nie wtrącać, ona została ze mną jeszcze 30 min, posiedziała, pogadała, sprawdzała ciśnienie które miałam za wysokie. W końcu musiał iść ale obiecała, że nie zostawi mnie samej i że będzie wydzwaniać do nich, sama najchętniej już bym mi cc zrobiła ale kazano mi się postarać o poród Sn skoro już tyle godzin wytrwałam.
W między czasie na podkładach widziałam kolor zielony, wystraszyłam się trochę ale położna stwierdziła, że to moje płyny ustrojowe…no nic, nie znam się to czekałam co dalej. Skurcze to były tak odczuwalne, że mogłam przysnąć ale walczyłam na piłcę o zgładzenie szyjki, od 8 rano do 23 było rozwarcie tylko na 3 palce. Nie było postępu porodu. Pani anestezjolog zeszła do mnie z ordynatorem pod pachą i praktycznie powiedziała mu przy mnie, że ona musi mi zrobić cc bo mam białko w morfologii i infekcje, morfologia spada z godziny na godzinę. Wyraziłam zgodę, mąż był przerażony całą sytuacją. Opisano nam jak będzie wyglądał zabieg, że będę przytomna, że zobaczę małą itp.
Leżąc na stole operacyjnym przyszły ostatnie wyniki moich badań i w ułamek sekundy MÓJ ANIOŁ powiedział mi że musi mnie natychmiast uśpić bo mogą być jakieś komplikacje (wody były zielone nie wiadomo od jak długiego czasu), cała zaczęłam się trząść, trzymała mnie za rękę i uśpiła.
Obudziłam się na Sali pooperacyjnej na oddziale zamkniętym, pierwszą osobą jaką zobaczyłam była pani anestezjolog, powiedziała, że wszystko dobrze
 
Ostatnia edycja:
To może i ja się zbiorę do napisania.

Jak wiecie 14.02.12 od 4 rano męczyły mnie delikatne skurcze. Po konsultacji z moją gin pojechaliśmy wieczorem na IP. Tam podłączono mnie pod KTG i czekałam na wizytę. po dłuuuugim oczekiwaniu przyjął mnie "Kapitan Ślimak" dr. Zioło (z nudów i zmęczenia jakoś tak nam przyszło go nazwać :-D ) sprawdził skurcze, zbadał mnie dowcipnie - szyjka zamknięta ma 1 cm i zrobił usg. Byłam w szoku, bo zbadał ilość wód, przepływy w pępowinie oraz jakieś przepływy w mózgu z czego stwierdził, że mała jest dotleniona i nie ma żadnych problemów. Dowiedziałam się też, że może ważyć ok. 3500kg.
Dostałam zalecenie przyjść następnego dnia w godzinach 10-12 na kontrolne ktg, bo zostało mi 3 dni do terminu i wtedy pomyślimy co dalej.

Następnego dnia zaczął padać śnieg (już kiedyś sobie to przepowiedziałam, że jak spadnie najgorszy śnieg to ja rodzić zacznę :-p ) wyszłam z domu - skurcze były nadal lekkie, znośne, nieregularne. Stanęłam na środku drogi do przystanku, bo uparłam się, że pojadę tramwajem i zadzwoniłam na IP z zapytaniem czy muszę przyjeżdżać skoro jest taka pogoda a ja czuję się tak samo... położna powiedziała, że ona za mnie decyzji podjąć nie może. Więc pojechałam. Byłam na miejscu przed 11. Zrobili mi ktg, wyszło, że skurcze są mocniejsze niż te z wczoraj. usiadłam w poczekalni cierpliwie oczekując swojej kolejki. Wiedziałam, że nie rodzę, bo inaczej szybciej kolejka by do mnie trafiła.
I właśnie wtedy poczułam małe PLUM. Nie przygotowałam się więc nie miałam wkładek więc poprosiłam położną o ligninę. Ona stwierdziła, że mogą to być wody więc zabrała mnie do pokoju, polałyśmy wkładkę i nic nie wyszło. Siedziałam z tą ligniną i znów poczułam PLUM. Kiedy podeszłam do niej złapałam się za krocze, bo zaczęło lecieć jakbym siusiała :-D a ona na to "oooo wody pani odeszły, to przynajmniej teraz w kolejce nie będzie pani musiała stać" :-D niesamowicie mnie rozśmieszyła. Zadzwoniłam do Eryka, on w panice rzucił robienie kafelków i przyjechał. Mnie znów podłączyli do ktg. Skurcze regularne zaczęły się koło 14. Gin mnie zbadała i powiedziała, że jest już 2-3 cm rozwarcia.
Niestety porodówka była przepełniona, ale gin powiedziała, że jeśli jestem cierpliwa to coś się zwolni i wtedy spokojnie pójdziemy sobie na salę :-) Jestem przykładem obalającym mit, że się nie można dostac z ulicy na Żelazną. Mnie przyjęli mimo wszystko i bardzo ciepło.

Kiedy koło 18 trafiliśmy na salę (rezerwową Miętową, jednak dla mnie była ona i tak wymarzoną :-p) rozwarcie było na 4-5 palców więc szybko wszystko szło. Bardzo się cieszyłam i byłam bardzo spokojna, bo wszystko było póki co do zniesienia. Jednak wtedy akcja ustała. Skurcze były takie same, nic się nie poprawiło ani rozwarcie nie postępowało. Więc od 19:30 do 20:30 kazali mi się smyrać po sutkach w równych odstępach czasu by wyzwolić oxytocynę. Skurcze się nasiliły bardzo jednak rozwarcie stało.
o 21 podłączyli Oxy. Uhhh co to była za jazda!! Bolało niemiłosiernie!! Myslałam, że nie dam sobie rady. Dawkę oxy mi zwiększano co jakiś czas, ale suma sumarum miałam tylko jedną. Położna zapytała się mnie czy mam parcie na kupkę, bo czuje stolec a jakbym się wypróżniła to byłoby mi łatwiej.
Więc poszłam z kroplówką na kibelek. Darłam się robiąc... ale faktycznie, ulżyło mi, tzn. nawet w skurczu parłam na pupę i przez to mniej skupiałam się na bólach krzyża i brzucha.
Następnie zmieniłyśmy pozycję. Trzymałam się podnóżków stojąc na ziemi i w momencie skurczu miałam kucnąć na płaskich stopach i przeć. Nawet nie myślałam, że po takim skurczu będę w stanie się jeszcze podnieść. Jednak dałam radę. Później położyłam się na wyrku krzycząc nadal strasznie. Mój mąż dzielnie siedział jednak jego wzrok zapamiętam do końca życia :-( takiej bezradności i przerażenia...
Kiedy zaczęłam krzyczeć inaczej weszła położna i mówi "po krzyku słyszę, że jest już 10"
Zbadała mnie mega boleśnie, aż się podniosłam,mój mąż wtedy usiadł bliżej mnie i złapałam go za rękę leżąc na boczku. Kazały przeć. W między czasie dostałam tlen, bo coś tam coś tam (nie jestem w stanie przypomnieć sobie o co chodziło) kiedy było widać już główkę kazały przekręcić się na plecy, przyciągnąć nogi do siebie i przeć z całej siły. Niestety nie umiałam tego połączyć.
W pewnym momencie mnie nacięła (studentka) i doprawiła, bo za mało nacięła :nerd: czułam wszystko, jednak przy bólach jakie miałam cięcie to było nic. W końcu wyszła główka niestety owinięta pępowiną więc musiały mi przeciąć ją wcześniej niż zakładałam :-( ale wszystko dla dobra małej. Potem dwa parcia i hop malutka była już u mnie na brzuszku. Taka cieplutka, drobna i spokojna.
Mój mąż był w takim szoku, że ciężko było mu zebrać myśli. Nawet nie wie czy by chciał przeciąć pępowinę, tak bardzo go zszokował widok mnie, łożyska i pępowiny :-( kiedy ją wytarły po prostu się zakochaliśmy. Polcia była spokojna i rozglądała się tymi pięknymi oczkami. Potem przystawili mi ją do cyca. W tym czasie Eryk chciał się zbierać do domu :baffled: bo nie wiedział co on ma zrobić. Mój bidulek kochany :blink: Po 2h zabrali malutką z Tatuśkiem na mierzenie a ja dostałam słodkiej herbaty i ciepły obiadek. Kurde jaki on był wspaniały!!

Pola urodziła się 15. 02. 12 o 23:30 - 3430g i 56cm.
Poród trwał 8,5h.
Niesamowicie ciesze sie, że rodziłam w tym szpitalu z takimi położnymi w towarzystwie mojego męża. Gdyby nie jego dłoń przy mnie, poddałabym się.
A przeżycia, ból i cierpienie? Na długo zostaną w mojej... naszej pamięci.
Na szczęście Poleńka wszystko wynagradza :tak:
 
Jak wiecie we wtorek zgłosiłam się do szpitala na Ktg i usg( które wykazało małą ilość wód płodowych). Pozwolono mi pojechać po rzeczy i popołudniu byłam już na porodówce w celu wykonania testu OCT( wyszedł ok więc przeniesiono mnie na patologię ciąży. Rano znowu usg i badanie pani dr z rozwarcia na jeden cm zrobiła podczas badania 2,5( za moją zgodą) i skierowała mnie na salę porodową Miałam mieć indukcję porodu ze względu na małą ilość wód płodowych, które w dodatku okazały się być zielone
baffled5wh.gif
Podpinają mnie do ktg i nawet bez kroplówki piszą się skurcze co 5 min tak 70-90%
Pierwszy okres porodu super, o 11 kroplówka zaraz pojawiają się boleśniejsze skurcze na skali 99%, ale o dziwo znośne. Pytam kiedy mąż ma przyjechać, bo wątpię, że to szybko pójdzie położna mówi, żeby dzwonić po M:-) o 14 badanie prawie całkowite rozwarcie, dalej można wytrzymać aż się dziwię że nie boli tak jak przy Ani, położna przygotowuje zestaw do porodu o 14 30 całkowite rozwarcie i dupa blada bo prę, prę i nic
angry.gif

Każą wstać skakać na piłce dalej nic
no.gif
Boli niemiłosiernie uczucie rozrywania a efekt żaden.No i niestety zaczynam się drzeć, z każdą chwilą jest coraz gorzej przestaję współpracować Po godzinie bez efektu rozważają decyzję o cc, ale minimalnie drgnęło, znowu parcie , ale znowu nic po kolejnych dłuuuuuugich minutach decyzja, że próżniociąg.Na szczęście położna się uparła i błaga panią dr, aby nacisnęła na macicę i nad spojeniem, może główka się dognie i wstawi. Tak też się stało, potem już moment i Marta wyskoczyła, jak z procy
laugh.gif
Mówią nie przyj , nie przyj a ja nie parłam samo szło. Położyli mi ją na brzuch a ja tylko się gapię i pytam, czy długo jeszcze- w takim szoku byłam. Potem się dowiedziałam, że momentami to w ogóle nie było ze mną kontaktu. Na szczęście wszystko się dobrze skończyło Marta ma małe przedgłowie i kilka wybroczyn na buzi, ale poza tym jest ok.
M biedny nie wiedział jak mi pomóc, rękę ma siną jak śliwka tak go ściskałam. Mówi, że krzyczałam mniej niż przy pierwszym porodzie, ale wtedy długi i bolesny był pierwszy okres a teraz drugi więc pewnie dlatego inny rodzaj krzyku;-)
Teraz czuję się już ok, ale wczoraj było marnie.Nie nacinali mnie więc ból krocza odchodzi za to strasznie bolesne są hemoroidy, które wylazły po tym dwugodzinnym parciu:baffled:
Położna super przepraszała mnie, że nie sądziła, iż tak to się skończy. Miałam mieć znieczulenie, ale ponieważ tak szybko szło nie wołała anestezjologa.
Tak, jak Arli odczuwam również bardziej boleśnie skurcze macicy podczas karmienia
Teraz czekamy, aby wyjść do domku, ale obawiam się że mała zaczyna żółknąć
 
To teraz ja opiszę mój poród :-). Do czwartku nie miałam żadnych skurczy, byłam dwa razy na ktg, które też nic nie wykazały, no ale miałam jeszcze czas :-). W czwartek o godz 4 25 obudził mnie pierwszy skurcz, po 10 min był kolejny. O 5 zwlekłam się z łóżka, obudziłam męża i poszłam pod prysznic, w trakcie którego ból zdarzał się coraz częściej. Po drodze do szpitala skurcze co 3 min. Na IP dowlekłam się ledwo co, po badaniu lekarz stwierdził że to druga faza porodu, przyjechała położna wózkiem, zawiozła mnie na porodówkę, wlazłam na ten fotel i po 20 min Szymon był już na świecie. Także cała akcja trwała 2h 15min :-)
 
reklama
Minęły już 2 tygodnie więc może zbiorę sie w sobie i napisze jak to u mnie z porodem było. Przez pierwsze parę dni jakiekolwiek wspomnienie tego wydarzenia wywoływało u mnie wyłącznie łzy, potem jak tylko się rozklejałam -pocieszałam się że na szczęście mała jest cała i zdrowa.

No ale do rzeczy: od czwartku wieczór łapały mnie mniej lub bardziej regularne skurcze - siła jeszcze do przeżycia. W piątek po południu pojechaliśmy na IP bo od dwóch godzin skurcze były co 5 minut. Oczywiście jak dojechaliśmy to się trochę uspokoiły i na KTG wyszły co 10 minut, ale rozwarcia brak. Lekarz zapowiedział że to jeszcze nie czas. Wróciliśmy do domu i całą sobotę skurcze miałam co 15-20 minut, więc nie stresowałam się. Wieczorem pojechaliśmy na KTG bo miałam się zgłosić. Rozwarcie na upartego 2cm, więc powiedzieli że jak do poniedziałku dzidzia nie wyjdzie to mnie pewnie na oddział wezmą. Wróciliśmy do domu, wzięłam kąpiel - skurcze dalej co 15 minut.

Koło północy położyłam się spać i się zaczęło - najpierw co 9 minut, potem 8, 7, 6, 5 minut... myślę: bez paniki - wstanę z łóżka pochodzę trochę bo może przejdzie i znów mnie odeślą. Wstałam i troszkę ustało: znów co 8 minut, 7... i tak doszłam do 4 minut. W międzyczasie była juz 4:30 więc stwierdziłam że mąż wystarczająco się naspał więc go zbudziłam i pojechaliśmy na IP. W szpitalu tradycyjnie usłyszałam tekst "pani nie wygląda na rodzącą, ale zobaczymy". Podpięli mnie pod KTG od niechcenia, skurcze wyszły co 5 minut. Ku zdziwieniu lekarki rozwarcie na 5 cm, tak więc zostałam przyjęta.

Zanim wypełniłam wszystkie papierki i dotarłam na porodówkę rozwarcie było 6-7cm. Skurcze cały czas były ale jeszcze do wytrzymania. Po 4 godzinach rozwarcie zwiększyło się tylko o 1 cm, więc położna zapowiedziała że jak dalej będzie szło tak powoli to podłączy mnie pod oksytocynę. W międzyczasie skurcze nabrały na sile więc co 3 minuty mąż masował mi krzyż. Koło 11 wykąpałam się w wannie z hydromasażem co by trochę złagodzić ból. W sumie dobrze bo potem było już tylko gorzej. Zgodnie z obietnicą o 14 podłączyli mnie pod oksytocynę i dopiero się zaczęło. Ból był nie do zniesienia – już żadne oddechy, masaże nie pomagały, klęłam pod nosem że to musi tak boleć. W pewnym momencie zaczęłam czuć parcie więc wysłałam męża po położną. Stwierdziła że to jeszcze za wcześnie i musze się powstrzymać. Niestety stwierdziłam że nie dam rady, więc położna zadecydowała że przechodzimy do drugiej fazy. W moim mniemaniu nie było pełnego rozwarcia, ale nie miała kobita wyjścia więc zaczęła mnie ciąć. Oczy miałam zamknięte i parłam, więc nawet nie poczułam, ale mąż potem mi streścił ze mnie cięła i cięła…

Zaczęła się właściwa faza porodu a ja już nie miałam kompletnie siły bo ze skurczami walczyłam już od 15 godzin. Dwa parcia na skurcz szły w miarę gładko, ale trzeciego już nie dawałam rady. Całe „wypieranie” dzidziusia trwało 15 minut ale dla mnie była to wieczność. Jak zobaczyłam małą od razu wyrwało mi się „ale ona piękna” – jak teraz pomyślę położna musiała się uśmiać, bo jak takie ciałko w mazi płodowej może być piękne?:D Małą położyli mi na brzuchu i zaczęło się rodzenie łożyska. Jakoś bardzo powoli to szło, a potem jeszcze zaczęłam silnie krwawić bo położne wpadły w ogólną panikę, zaczęły wyciskać mi to co zostało w brzuchu i ogólnie się szamotać. Mimo że już było po porodzie, bolało dalej bo zaczęły sprawdzać stan mojego „wnętrza”. Później wyjaśniły że po dwóch porodach małych „gigantów” (4780 i 4295) macica trochę się zużyła. Nadal nie wiem co mam o tym myśleć… nie spytałam czy w związku z tym o trzecim dziecku mam zapomnieć, bo w tamtej chwili jedyna moja myślą było: „nigdy więcej”!!!

po wszystkim mąż nieźle wystraszył rodzinkę bo zadzwonił żeby pochwalić się rodzicom ale tak sie wzruszył że nie był w stanie wykrztusić z siebie ani słowa, ale na szczęście teściowie usłyszeli płacz córci i domyślili się że dzidzia juz wyszła;) Bali sie tylko czy wszystko w porządku... na szczęście córa dostała 10pkt i jak to położna stwierdziła: więcej dostac nie mogła:)
 
Ostatnia edycja:
Do góry