Mój poród to była jedna wielka tragedia. Dzięki Bogu wszystko dobrze się skończyło. A było to tak. Przed 8 rano w piątek zaprowadzili mnie na salę porodową, tam dostałam kroplówkę z oxy. Jako że już na próbie bardzo silnie i bardzo szybko moja macica reagowała na kroplówkę, to i tym razem skurcze nadeszły po kilku kroplach. Najpierw byly do przeżycia, bo co 15min, za godzinę nadal co 15min ale o wiele silniejsze, przy skurczach co 10 min doszły bóle z krzyża i było już źle, zaraz potem zwiększyli mi dawkę kroplówki, skurcze co 2 minuty i o 14 odeszły mi wody. Akurat byłam podpięta pod ktg bo co 2godziny robili, więc zawołałam położną, ona przyszła i przyłożyła ligniny do tej kałuży, która się ze mnie wylała, pytam jej czy wszystko dobrze, bo sama widzę że wody zielonkawe, ona że tak że nie ma co się martwić. Za chwilę zaczęłam krwawić, więc wystraszona pytam czy wszystko dobrze, ona że tak pewnie szyjka się otwiera. Po odpłynięciu wód skurcze stały sie słabsze i rzadsze, mimo że ciągle byłam pod kroplówką. Przed 15 poraz pierwszy od rana było badanie, okazało się że od rana rozwarcie postąpiło o 1 palec. Zapadła decyzja o zwiększeniu dawki oxy, i tak wróciły mi skurcze co 2min. Umierałam na tym łóżku, ale cały czas się modliłam, żeby to się jak najszybciej skończyło, żeby z Michałkiem wszystko było dobrze. Przychodzili i badali tętno maluszka, skakało ale było prawidłowe. O 18 już nie dawałam rady, bóle były nie do zniesienia, odpięli mi oxy i wysłali pod prysznic. Przesiedziałam tam chyba ze 2 godziny, bo zdążyły się położne zmienić. Dalej miałam bóle z krzyża skurcze co 10 minut, zaczęli się zastanawiać co ze mną robić, czy podpiąć drugą kroplówkę czy odesłać na patologię, żebym się przespała, powiedziłam, że na patologię nie idę bo na pewno nie zasnę. Widziałam jak to wszystko wolno postępuje, nikt się mną nie interesował, M. nie chcieli do mnie wpuścić, bo dopiero od 4palców można, nic nie mówli mi wprost mimo że się dopytywałam, o tym że dostanę antybiotyk bo wody były zielone dowiedziałam się przypadkiem podsłu****ąc rozmowę położnych, byłam tak przerażona, że zaczęłam rozmawiać z położną o możliwości cesarki, oodpowiedziała mi że jak by Pan Bóg chciał żeby dzieci wychodziły nam przez brzuszek to by nam zrobił torby jak kangurką, to jej powiedziałam, że w tej sytuacji będzie trzeba tą torbę mi zrobić, bo ja nie dam rady tego dziecka urodzić, stwierdziła żebym nie histeryzowała i skupiła się na rodzeniu, bo jak narazie na rodzącą nie wyglądam. Mijały godziny, ja ciągle bez kroplówki i bez decyzji lekarzy, kolejne dziewczyny rodziły, jedna która miała razem ze mną podłączoną kroplówkę rozwrła się o 14 do 6cm a potem mimo kroplówki stanęło, od początku darła się jak nieboskie stworzenie, wyzywała na lekarzy, na położne, w końcu mąż zaczął straszyć ich policją, o 24 zrobili jej cc, a ja stwierdziłam że nie ma co dzielnie i po cichu cierpieć, zwłaszcza że bóle z krzyża były nie do zniesienia. Dałam sobie luzu, łaziłam po tej porodówce i stękałam, co godzinę prosząc o rozmowę z ginem. Po całej nocy płaczu i cierpienia w końcu o 7 raczył mnie zbadać,rozwarcie nadal 4cm, ja u kresu wytrzymałości. Okazało się że leżąc na patologii nie miałam zrobionego usg, więc zjechał ze mną windą do gabinetu i to usg zrobił, oczywiście wszystko było ok, dziecko ok 3200, główka wysoko ale przyparta. w między czasie miałam 4 skurcze, no bo znowu były co 5minut, gin stwierdził, że co to za skurcze co trwają 40sekund. Zadecydował że będzie druga kroplówka, ja mówię że nie chcę, bo i tak nic to nie da, nie urodzę bo nie mam siły a poza tym wczoraj leżałam pod kroplówką i leżałam i nic to nie dało, usłyszałam, że wczoraj to było wczoraj a dzisiaj zadziała.Zapytałam go tylko czy gdybym była bardziej upierdliwa, jak ta pani pocięta o północy która wydzierała się na nich od rana to zrobiłby mi tą cesarkę? Już mi wszystko było jedno, ale tak panicznie bałam się tej kroplówki...podłączyli mnie przed 8, bóle co 2min i to tak straszne że aż całą mną trzęsło, a plecy to mi łamało, oczywiście leżałam sama w boksie podpięta pod ktg, przeżywałam katusze a położne sobie ploteczki popychały, obok wyła jeszcze jedna dziewczyna więc krzyczałyśmy na zmianę. O 9 przyszła nowa zmiana więc nadszedł czas na badanie, okazało się że rozwarcie na 4palce i mogę dzwonić po M. Od razu przyjechał, poszliśmy na salę rodzinną, a tam było jeszcze gorzej. Cały czas z tą kroplówą którą zwiększali żeby wywołać parte, pełne rozwarcie miałam o 10, położna która przy mnie była na prawdę była fenomenalna, mój Mariuszek dodawał mi tyle siły,tak bardzo pomagał i w oddychaniu i w parciu-rodziliśmy początkowo na kucająco, żeby ta główka zstąpiła, ja już prawie nie miałam sił, w głowie mi się kręciło, każdy głęboki wdech kończył się wrzaskiem na wydechu bo krzyż mi rozsadzało. o 13 okazało się że główka dalej nie zstępuje mimo że kroplówka wciąż zwiększana, przyszedł starszy lekarz zmiany, położna wsadziła we mnie obie ręce a on naciskał na brzuch, byłam przerażona o mojego Michałka, stwierdzili że główka przyparta, nie zstępuje, ale poczekają jeszcze godzinę może urodzę. Błagałam ich o cesarkę, nie miałam siły przeć, za każdym razem robiło mi się ciemno przed oczami, nie chciałam zemdleć żeby Michałkowi nic nie było, wychodziłam z siebie i wyłam z bólu, a ten strach o moje Maleństwo - paranoja. M. na badanie wypraszali z sali, oczywiście po wszystkim wracał do mnie tulił, masował, dawał pić. I tym razem kiedy wracał, uratował mi życie, podsłuchał jak lekarze mówią między sobą że czekają jeszcze 15min jak nic się nie zmieni to tną, dałam radę przetrwać, po 10min przyszli, znowu ciśnięcie brzucha, nic się nie zmieniło, byłam w tym czasie pod ktg tętno Michałka raz 170 raz 80. po 30 godzinach mojej i Misia męki w końcu zapadła decyzja o cc. Zrobiło mi się lżej. Szybko mnie przygotowali, musiałam wstrzymać parte więc było to straszne, kiedy położyli mnie na stole i dostałam zastrzyk natychmiast zrobiło mi się ciepło w nogi i w dole brzucha. Zaczęłam odpływać i dziękować pani anestezjolog że w końću zakończyła mój ból. Razem z drugą panią anestezjolog były na prawdę kochane, widziały z resztą jak przychodziły na cesarki w ciągu nocy że snuję sie po tej porodówce i wyję, powiedziały tylko między sobą że miały rację że trzeba mnie było ciąż już wczoraj po południu,a tak to się biedna męczyła. Byłam tak odwodniona że podłączono mi 2 kroplówki z elektrolitami, wcześniej żyły w rękach zaczęły mi pękać. Przyszedł pan doktor "pomiziac mnie po brzuchu" odkażał takim pomarańczowym czymś, a ja czułam tylko mrówki, zaczął sie śmiać że on tam mrówek żadnych nie widzi, potem gin mnie uświadamiał że teraz będzie zakładał cewnik, to mu powiedziałam żeby wkładał co chce bo ja i tak nic nie czuje ;-) Oczywiście nie mogło być tak pięknie, znieczulenie złapało mnie aż do szyji i miałam problemy z oddychaniem, słabłam, coś tam zaczęło pikać, coś mi podali, zaczęłam sapać, bolały mnie ramiona. Czułam tylko jak mną szarpią na boki i w górę i w dół. Nie mogli wyciągnąć Michała, wody były zielone, mną zacżeło trzepać na tym łóżku, znowu coś mi podali, a mną trzepało dalej. W końcu usłyszałam ten pierwszy krzyk, poryczałam sie, widziałam Michałka 10sekund, ale zobaczyłam te wielkie oczka i te usta Mariuszka, tak mi było ciężko że on poszedł tam a ja byłam tu. Dopytywałam sie lekarzy ile mierzy ile waży, ale nie to było w tej chwili najważniejsze... Przyszedł do mnie pediatra z ginem powiedzieli że mały był ułożony twarzyczkowo, że mogłabym urodzić naturalnie ale to trwałoby z 24h, ma przedgłowie - obrzęk, spowodowany tym że główka wstawiała się a była blokowana przez moją wąską macicę, że wszystko będzie dobrze, że ta główka wróci do normy, pobrali też wymazy, aby wykluczyć zakażenie maluszka bakteriami w związku z tymi zielonymi wodami. Zacerowali mnie, przewieźli do sali pooperacyjnej, byłam tam ja pani anestezjolog M. i Michałek, nie mogłam ruszać głową ale położyli mi go na chwilkę koło twarzy, był taki piękny, taki delikatny, tak mi było smutno że tak się ucierpiał, a jednocześnie czułam ulgę że już po wszystkim, że teraz będzie tylko lepiej. Maluszka zabrali na sale niemowlaków, mnie przewieźli na sale pooperacyjna ogólną już na oddziale, M. mnie poprzytulał, ja dostawałam tlen, bo ciągle źle mi się oddychało, wkłuli mi dodatkowy wenflon i z jednego szły elektrolity, z drugiego przeciwbolowe. Następnego dnia rano, stanęłam na nogi jako pierwsza w sali, chcociaż byłam jedną z ostatnich ciętych. Wszyscy podziwiali jaki ze mnie twardziel, a ja mimo bólu i zmęczenia myślałam tylko o tym aby jak najprędzej móc pójść po mojego Michałka. Z sali porodowej mogłam wyjść dopiero o 10, pognałam na noworodki jak na skrzydłach, aż się położne śmiały i jak zobaczyłam mojego skarba, to zalała mnie tak olbrzymia miłość i duma. Od tamtej pory ciąle był ze mną i juz zawsze będzie. Poród bardzo nas wymęczył, biedny Michałek w pierwszej dobie prawie cły czas spał, musiałam go budzić na jedzenie, którego i tak nie chciał. Powoli odzyskaliśmy siły, nie ma jak w domku. A w szpitalu byłam znana, niestety przez to że rekordowo długo rodziłam, z nieznanych nikomu przyczyn. Poród był dla mnie mega traumą, mimo że minął tydzień wciąż płaczę jak pomyślę o tej ludzkiej podłości, obojętności, braku współczucia, zainteresowania i pomocy. Spotkało mnie wszystko co najgorsze, dobrze że Michałek jest zdrowy, nie wybaczyłabym ani sobie ani im gdyby coś było nie tak. Następnym razem tylko cesarka, zwłaszcza że miednica jest za wąska, szkoda że wczęsniej nie zadecydowano o cc, zwłaszcza że na patologii gin powiedział że jestem drobniutka, że ta miednica taka mała, że może być ciężko, ale zobaczymy jak nam się będzie rodzić, dlaczego już wtedy nie mógł zdecydować że tniemy? Dlaczego ja durna wolałam rodzić naturalnie? Dobrze że już po wszystkim.