Hmmm, jeszcze tu powinnam się wypowiedzieć w ramach nadrabiania zaległości. :-)
Poród zaczął mi się w dniu wyznaczonym przez usg 24.06. Coś tam czułam od rana. Kiepsko się czułam i nie chciałam wychodzić z domu. Koło 15.00 powiedziałam Marcinowi, że nie jestem pewna, ale chyba coś się dzieje (skurcze przepowiadające miałam już ze dwa tygodnie), bo czuję skurcze dość regularnie. Po kolacji koło 18.00 zaczęliśmy liczyć i mierzyć. Wyszło co kilka minut po 20-30 s. Potem wzięłam prysznic (w końcu mogłam bezkarnie siedzieć w gorącej wodzie, a ja to uwielbiam
). Potem znowu sobie łaziłam, bo chciałam jak najdłużej wytrzymać w domku. Zadzwoniłam do umówionej położnej i ona kazała mi znów pójść pod prysznic na jakieś 45 min. i zadzwonić za 2 godziny. W między czasie w skurczu usłyszałam, czy raczej poczułam takie pęknięcie i odeszły mi wody (było koło 23.00). No to było wiadomo, że to poród. Położna kazała mi powoli zbierać się do szpitala.
Wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy do szpitala w Międzylesiu (Warszawianki wiedzą gdzie). Części drogi nie pamiętam. Skurcze były silne, ale nie było tak źle. Mówiłam tylko Marcinowi, żeby sie nie denerwował tylko sobie spokojnie jechał.
W szpitalu byłam koło 1.00 w nocy. Pomierzyli mnie i okazało się, że mam już 4 cm (bałam się, że okaże się że 1 cm). Tamtejsza położna kazała mi się położyć i przypięła do ktg. Jak usłyszała, że przyjedzie inna zamówiona położna (pani Krystyna Komosa z Solca), to się nadęła, zaczęła mi mówić, że źle oddycham i w ogóle zrobiła się nie miła.
Na szczęście jak przyjechała pani Komosa, to kazała mi wstać i zaczęła super prowadzić mój poród. Wanna, piłka, prysznic, sako, wszystko czego dusza zapragnie.
Z tamtych chwil pamietam śpiew ptaków, bo szpital jest prawie w lesie. Właśnie zaczynało świtać...
Trwało to i trwało, kilka minut po 6.00 położna mi powiedziała, że do 7.00 urodzę, bo mam 9 cm rozwarcia. Okazało się jednak, że nie było tak pięknie: Wojtek miał "twardą głowę", a moja miednica okazała się owalna, a nie okrągła. Dodatkowo mięśnie trzymały tak mocno (mimo, że umiałam je rozluźnić), że położna spytałą, czy coś trenuję, bo taka jestem jędrna. A ja, że nie.
7.00 minęła, 8.00 minęła, a ja w pierwszej fazie.
Jak mi położna powiedziała, że nie wie, czy poród się skończy naturalnie, to mi się troszkę smutno zrobiło, ale zaraz się wzięłam ze zdwojoną siłą do roboty.
Drugą fazę miałam dłuuugą (1 godz. 35 min.) i też parłam we wszystkich możliwych pozycjach. Dopiero na ostatnie 5 min. usiadłam na łóżko-fotel. Nacięcie też miałam skonsultowane, położna mi je poradziła.
Wojtek urodził się o 10.50. Jak mi go położyli na brzuchu, takiego maluśkiego i ciepłego, to otworzył na chwileczkę lewe oczko i na mnie spojrzał. Potem ja spojrzałam na Marcina: oboje śmialiśmy się i łzy nam leciały z oczu.
Położna potem powiedziała do Marcina, że walczyłam jak lwica :-) i że gdyby było wiadomo, ile Wojciaszek waży to bym miała cesarskie cięcie. Z usg szacowali 3500 g, jak się urodził, to pani Komosa pomyślała, że 3800g, a jak przynieśli go z ważenia, to się okazało 4240 g!
A mój Marcin był nieprawdopodobną pomocą. Nie wyobrażam sobie rodzenia bez niego. Ani na chwilę mnie nie zostawił. Cały czas mi towarzyszył.
To było nieprawdopodobne przeżycie. Ogromne zmęczenie, ogromny wysiłek i ogromniaste szczęście.