Mój poród nie należał do przyjemnych i trochę musiałam sie namęczyć. Do szpitala trafiłam z powodu mojej małopłytkowości. Na drugi dzien stwierdzili, że przez trzy kolejne dni będa mi podawać zastrzyki na wywołanie porodu i będą robic testy oksytocynowe- czy jakos tak. Po pierwszym zastrzyku zaczeły sie u mnie niewielkie skórcze i bóle brzucha. Przez cały dzień ( 6 luty) obserwowano mnie podłączając co jakis czas pod ktg. Noc tez miałam nieprzespana, bo to ktg robili mi co chwilę- nie podobały im sie te zapisy- tętno dzidziusia za bardzo się wahało- raz ok, raz za niskie.
7 lutego rano- o 6 - wzieli mnie na porodówkę i podłączyli pod oksytocyne i ktg. Na obchodzie o 9, ordynator stwierdził, że trzeba ten poród przyspieszyć ze względu na dobro dziecka i dlatego o 11 on przyjdzie przebic pęcherz płodowy. wtedy wiedziałam, że juz nie ma odwrotu i że w końcu urodzę:-)
O 10 przyszła moja gin i to ona przebiła ten pęcherz- myslałam, że jej palec mi przez gardło wyjdzie- taki twardy był ten pęcherz, że nie mogła go przebić. No ale w końcu sie udało. Uczucie super- ciepła woda między nogami i ulga, bo w brzuchu zrobiło mi sie luźniej
No i od tego momentu, czyli od 10 się zaczęło...Bóle dołem brzucha jak na miesiączkę- tylko że po 2 godzinach stały się tak silne, że zwijałam się z bólu na tym łóżku porodowym. Skurcze były coraz silniejsze a moja szyjka ani rusz- rozwarcie na dwa palce od rana.
o 12 zadzwoniłam po męża, że juz jestem na porodówce. I tak nie mieliśmy w planie wspólnego porodu, ale miał czekac na korytarzu- tak żebym wiedziała, że gdzieś w pobliżu jest. Przyjechała tez moja mama i to ona weszła na porodówkę i była ze mną. W sumie pomogła mi bardzo, bo przy każdym skurczu masowała mi plecy- ból szybciej mijał. Połozne, które przy mnie były- dwie kobiety- były super!!!Podawały mi jakieś zastrzyki przeciwbólowe, czopki na rozwarcie i inne różne rzeczy, ale niestety akcja nie postępowała, a ja powoli traciłam siły. masaż szyjki tez ne pomógł. O 16 przyszedł lekarz i stwierdził, że rozwarcie nadal nie postepuje. I wtedy już krzyknęłam, żeby mnie cięli, bo nie dam rady. Zaczełam mieć juz bóle parte- czyli tak jakby się chciało kupy. I oczywiście nie pozwalali mi przeć!!!Cięzka sprawa... Oczywiście to nie takie proste mieć cesarkę. lekarz dyżurny musiał zadzwonić do ordynatora i dostac od niego zgodę, a ten stwierdził o 16.30, że jeszcze mamy czekać- do 19.Jak to usłyszałam, to zwątpiłam...Poszłam pod prysznic, ale było mi zimno więc szybko stamtąd wróciłam, chodziłam po korytarzu zwijając się z bólu...Robiłam wszystko żeby tylko szyjka się dalej rozwarła. A ona nic. Dalej dwa palce.
W końcu się nade mną zlitowali i o 18 podjęli decyzje, że tniemy. Ja podobno wyglądałam juz jak naćpana. Gadałam bzdury...
o 19 zaczęli mnie szykowac do operacji. Miałam znieczulenie dolędźwiowe- okazało sie, że mam krzywy kręgosłup i lekarz nie mógl sie tak łatwo wkłuć... No ale jak już dał radę, to uczucie było niesamowite- po tylu godzinach nie czuć nic od pasa w dół- bosko!!!
o 19.55 wyciągnęli nasza córeczkę, położyli mi ją na klatce piersiowej- taka jeszcze w krwi...Pamiętam to jak przez mgłę, bo ciągle tam na tym stole zasypiałam.
Antosia wazyła 3950g, mierzyła 58 cm. Dostała 9 pkt- minus jeden za sinice skóry.
Przewiexli ją na noworodki i tam kazali mojemu męzowi rozebrac sie od pasa w górę i mógł ją przytulać- taką nagusieńką, jeszcze dobrze nie umytą...
Na szczęście wszystko skończyło się dobrze. Cieszę się z tej cesarki, bo bardzo szybko doszłam do siebie. rana mnie nie boli tak bardzo. Prawde mówiąc wolę mieć ranę na brzuchu niż w kroku...:-)
Ale nie zrażajcie się!!!Jak leżałam juz po porodzie przyjechała dziewczyna- o 13 zaczął boleć ja brzuch, przyjechała do szpitala, podłaczyli ją do ktg i ledwo zdążyli rozebrać i przewieźć na porodówkę...po godzinie miała dzidziusia przy sobie. tak więc głowa do góy i powodzenia:-)