Dusiłam to w sobie, ale muszę się wygadać. Myślę, że wszystkie już urodziłyśmy, więc już mogę bez straszenia nikogo.
Miesiąc zajęło mi pozbieranie się po porodzie. 3 lipca, w termin porodu, obudziłam się z bólem brzucha i upławami. Wczesniej nic takiego nie miało miejsca, więc czułam, że się zaczyna. Caly dzień sprzątałam, krzątałam się, zaczęły się skurcze, ale nie były regularne. Wieczorem miałam wizytę u mojej ginekolog. Po badaniu stwierdziła początek porodu. Zaniepokoiło ją moje wysokie ciśnienie i to, że jestem spuchnięta. W związku z tym skierowała mnie do szpitala, by przed porodem mnie jakoś ogarneli. Zanim dotarłam do szpitala, skurcze stały się regularne co 10 minut i takie wyszły na KTG. Dostałam leki na zbicie ciśnienia i po jednej dawce miałam ciśnienie w normie. Skurcze ustały, jednak ja całą noc na oddziale ginekologicznym nie mogłam spać. Nastepnego dnia znowu dostałam leki na zbicie cisnienia, później znowu i poczułam, ze coś jest nie tak. Zbili mi ciśnienie za bardzo i miałam problem z oderwaniem głowy od poduszki. Następną dawkę leków schowałam już pod poduszkę. Popołudniu wróciły skurcze, silne i regularne. Leżałam z dziewczynami na sali i liczyłyśmy. Cieszyłam się, bo odstępy się skracały i wszystko wskazywało na to, że niebawem urodzę. Przyjmowałam przedziwne pozy, chodziłam i ogólnie radziłam sobie z bólem. Ok. godz. 20 miałam wieczorne badanie i tam lekarz zadecydował o przeniesieniu mnie na porodówkę. Kazali mi się spakować i udać po schodach piętro wyżej. I na porodowce się zaczęło. Przyjęła mnie lekarka, która ze swoim podejściem do ludzi nie nadawałaby się nawet do pracy w kostnicy. Przywitała mnie słowami, że postękam i wrócę na ginekologię. Nie pozwolono mi wezwać męża. Połozyli mnie na łóżku i zostawili. Obok rodziły inne dziewczyny, były z partnerami, wiec chodziły koło nich. Do mnie od wielkiego dzwonu ktoś podchodził i podpinał pod ktg. Podano mi leki na zbicie ciśnienia i jakiś zastrzyk, `żebym spała`. Przez to leżałam odretwiała, nie miałam sily się ruszyć. Odstępy między skurczami przestały się skracać, całą noc miałam skurcze co 8 minut, a że nie mogłam sie ruszyć, to ból był rozrywający i nie do zniesienia. Raz po raz słyszałam komentarze, że wcale nie rodzę, że zajmuję łóżko, że przyszłam się wyspać. Rano postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce. Znowu schowałam przed nimi leki, wtedy dopiero poród ruszył. Zwlekłam się z łóżka, zadzwoniłam po męża, zaczęłam się ruszać. Po dwóch nieprzespanych nocach byłam już bardzo słaba. Mój mąż przyjechał, ale nie chcieli go wpuścić. Dopiero jak około południa podniosłam larum na cały szpital, że nikt mi nie pomaga i nie chcą mi męża wpuścić, to ktoś w ogóle zwrócił uwagę na mnie. Zanim wpuściły męża, to podpieły mi kroplówkę, chyba żeby wyglądało, że cokolwiek jest koło mnie zrobione. Mąż wszedł, poszłam z nim pod prysznic. Po powrocie na salę zaczęły sie skurcze parte, ale położna przechodząc rzuciła tylko hasło, że mam nie przeć. Łatwo powiedzieć. W pewnym momencie rozdarłam się jak prawdziwa dzikuska. Położna przyszła, zbadała i szok, bo było 10 cm i dziecko się pchało. Sam poród przeszedł super szybko, bo miałam już takiego wkurwa, że głowa mała. Jednak przez leki, które podawali mi wcześniej, po urodzeniu łożyska dostałam takiego krwotoku, że przybiłam sobie piątkę ze świętym Piotrem (następnego dnia okazało się, że mam hemoglobinę 7, a miałam 12 przed porodem). Lekarz zastosował chwyt Hamiltona, przez co miałam tak pogruchotane podwozie, że za parę dni dostałam gorączki 40 stopni i jakiegoś zapalenia w macicy. To wciąż nie koniec moich przygód i tego, jak mnie załatwili, ale uwierzcie mi, że już mi się nawet nie chce przypominać wszystkiego.