Witam serdecznie. Obecnie jestem tydzień po 3 poronieniu.
Pod koniec wakacji 2017 dowiedziałam się, że jestem w ciąży po paru miesiącach starań - udało się! Pierwsze USG- widać zarodek małe ziarenko szczęścia, które ciśnie mi łzy do oczu, podczas badania u lekarza. Kolejne - wszystko rośnie, widzę zarys ciałka i główki, duma mnie rozpiera i czekam na kolejną wizytę gdzie omówimy badania prenatalne. Następne USG - jednak coś jest nie tak. Brak akcji serca, krew nie przepływa przez bobasa, totalna cisza pod sercem. Szok. W jednym ze Śląskich szpitali ścieram się ze swoją osobistą tragedią i lekką nieudolnością. Niby coś słyszeli o prawach, bo w sali jestem z dziewczyną w podobnej sytuacji. Jednak podejście położnej dość brutalne jak dla kogoś kto właśnie stracił swoje dziecko. W krótkiej wymianie zdań porównuje zarodek do odchodów, które powinno się oglądać.. tutaj zostawię to bez komentarza, bo nie chcę wracać do tego strasznego czasu - gdzie 3 dni chodziłam na czczo, bo w każdej chwili mogę zacząć ronić i trzeba będzie "doczyścić". Nie udało się tak jak zaplanowali lekarze i skończyło się łyżeczkowaniem, bo we mnie nic nie drgnęło, po 3 dniach podawania mi leków.
Wraz z mężem byliśmy ubezpieczeni, bez namysłu zdecydowaliśmy się na badania DNA, po określeniu płci wypłacili nam środki, które pokryły resztę badań. Niestety materiał poronny został źle pobrany po łyżeczkowaniu i nie można było zbadać dzidziusia. Zaproponowano mi w tej cenie badanie mnie. Wyszło, że mam trombofilię oraz TSH było na granicy 2,60 a dla kobiet w ciąży górna granica wynosiła bodaj 2,50.
Włączono mi leki na tarczycę (po znalezieniu dobrego specjalisty) a moja ubiegła Pani Gin włączyła mi acard i przy kolejnej ciąży dała progesteron.
Na początku tego roku byłam ponownie w ciąży, radość! Niestety nie trwała długo, okazało się to puste jajo płodowe. (Do tego coś mi rosło na jajniku, a po poronieniu wchłonęło się) Lekarce ciężko przeszło to przez gardło. Mój mąż stracił zaufanie do niej po tej sytuacji, zaproponował mi zmianie lekarza. Przystałam.
Znaleźliśmy wspaniałą klinikę leczenia bezpłodności. Wraz z wynikami poszliśmy do kliniki. Absolutnie odsunięto suple dla kobiet w ciąży wszystko w jednym. Jedna z mutacji, powoduje że nie trawię takich kwasów foliowych prawidłowo. Zakwaszają mi organizm nadtrawiając naczynia krwionośne/kości. Więc codziennie brałam 11 tabletek z kwasem foliowym metylowanym. Zalecenia: więcej się ruszać, trochę wypocić, jeść zdrowo i dużo pić wody. W 3 miesiące po 1-szej wizycie okazało się, że jestem w ciąży. Od razu włączono mi Clexane - zastrzyki w brzucho. No i tutaj wizyty przebiegały bardzo przyjemnie, bo od samego początku było bicie serca. W planach była mała przeprowadzka na rok, na którą lekarz wyraził zgodę(podróż krótka). Zarodek był ruchliwy, gdy nagle z dnia na dzień przestało bić serce. Znowu. Dowiedzieliśmy się tego od zagranicznego lekarza, bo chcieliśmy porozmawiać z nim badaniach prenatalnych w kraju do którego pojechaliśmy. To rozdzierające uczucie w środku bezradności. Ogromnej straty, gdy już uwierzyłam, że tym razem będzie wszystko dobrze.
Obecnie znów czekam na wyniki badań DNA. Tym razem materiał genetyczny pobrałam sama. Nie wiem czy dobrze, z trzęsącymi rękami poszłam do pielęgniarki spytać się czy to co pobrałam jest wystarczające i czy może to zabezpieczyć. Powiedziała, że chyba tak.
Nasza lekarka poleci nam immunologa. Poleci gdzie możemy zbadać kariotyp.
Sama już nie wiem co mam myśleć. Staram się nie tracić nadziei, ale oczywiście miewam gorsze dni. Czy ktoś tutaj w podobnej sytuacji urodził upragnione dziecko?
Jeśli ktoś ma jakieś pytania, albo przechodzi przez podobny koszmar straty i ma jakieś pytania odnoście badań, proszę pytajcie jak będę mogła to pomogę z chęcią.
Pozdrawiam,
K.