Pewnie zupełnie inaczej dla każdej z nas, ja jako skrajna realistka zaczęłam szukać przyczyny, tez rzuciłam się w wir badań, specjalnie jeździłam po 1200km w jedną stronę kilka razy, żeby zrobić co mogę prywatnie w Polsce, ostatecznie jak u większości - odpowiedzi dalej nie znam. Pozwoliłam sobie narzekać, gadać i przezywać ile uważam, i odpoczywać oczywiscie. Dałam znać wszystkim, którzy wiedzieli o ciazy, pisałam, bo nie miałam ochoty na telefony, opowiedziałam wszystkim o okolicznościach, nie tylko „nie jestem już w ciazy”. To mam wrażenie w jakiś sposób mi pomogło. Ale ja jestem osobą, która nie lubi tabu i mówi wprost o swoim życiu, nie jestem bardzo skryta, wiec dla mnie zadziałało coś takiego. Po miesiacu myslalam, ze jest ok, po dwóch miesiącach naprawdę poczułam, ze jestem gotowa na myślenie o nowych próbach, chociaż tez liczę się z poronieniem. Moja mama poroniła dwa lata przed urodzeniem pierwszego dziecka(mnie) i wspomina o tym do dziś - nie łudzę się, ze ja jakoś zapomnę, zakopie i nigdy nie wrócę. To będzie zawsze częścią mnie i naszej historii rodzinnej, godzę się z tym i nie mam pretensji do siebie czy do kogoś. Może to zabrzmi brutalnie, ale podświadomie czuje, ze to może nie być koniec problemów. Poroniłam „bez powodu” w 18 tygodniu i mam tutaj dwie opcje co dalej: obstawiać genetykę typu triplodia, bo najczęstsze sprawy genetyczne badałam w ciazy i było ok, albo wmówić sobie, ze istnieje jakiś problem ze mną, o którym nie wiem, wybieram pierwszą opcje na te chwile. Chciałabym, żeby sprawy szybciej wyszły na prostą, bo nie mam jeszcze pierwszej @, a tydzien po owulacji dostałam objawow owulacji, wiec hormony hasają w samopas
Ale kolejny raz wraca kwestia nr 1 w staraniach i macierzyństwie - serio nie mamy wpływu na MASĘ spraw i nie ma co udawać i się katować, żeby to zmienić.
Byłam 2 tygodnie po poronieniu, wtedy zdecydowano o skierowaniu na łyżeczkowanie, po nim dopiero po 6 tygodniach, bo dalej nie było okresu. Ale był pęcherzyk dominujący na jajniku, wiec chyba okolice owulacji.