Dziewczyny, muszę Wam o tym napisać. Wczoraj miałam małe rodzinne spotkanie. Była też siostra mojego szwagra ze swoim dwumiesięcznym synkiem. Od początku się jakoś nieswojo czułam, po prostu było mi smutno jak na niego patrzyłam. Ale dopóki leżał w wózku i na niego nie patrzyłam, to było względnie ok. W pewnej chwili ona powiedziała "No to idź teraz na chwilę do cioci Michasi, bo mama musi iść do toalety", bo akurat siedziałam obok. Uwierzcie mi lub nie, ale cała w zdrętwiałam dosłownie. W ogóle nie miałam ochoty na to. Blokada całkowita. Na szczęście moja siostra chyba się zorientowała co jest i mnie wyręczyła szybko. Posiedzialam jeszcze jakieś 10 minut, ale czułam takiego gula w gardle, że wymyśliłam coś, że już muszę jechać, bo normalnie bym się tam rozpłakała. Masakra jakaś... Naprawdę nie myślałam, że takie coś mi się przytrafi. Siostra ma synka, który kończy w lipcu 2 lata i jestem z resztą jego chrzestną i mam z nim dużo do czynienia i kocham tego małego szkraba nad życie i mam super podejście do niego. Jednak od czasu poronienia nie miałam takiego bezpośredniego kontaktu z noworodkiem i to mnie przerosło. Nie wiem, co o tym myśleć, naprawdę... Myślałam, że jestem twarda i już to przetrawiłam. I ile razy Was tu czytałam, że to wraca, że to cały czas boli, to sobie myślałam "Kurde, co one gadają... To się zdarza bardzo często. Stało się, trudno, tak miało być. Trzeba żyć dalej". Ale po wczoraj wiem, że się grubo myliłam, bo cały czas teraz o tym myślę i mam łzy w oczach.