Magdalena z termometrem to mam taką dobrą historię...
Jak Olek był malutki, to bardzo płakał jednego popołudnia. Nie mogliśmy go uspokoić chyba ze 40 minut (a wydawało się, że to trwało 3 godziny...). Już brakowało mi pomysłów, więc zaczęliśmy mierzyć temperaturę w tyłku termometrem rtęciowym. Okazało się to strzałem w dziesiątkę! Odkorkowaliśmy dziecko
Jak puścił sraczkę pod ciśnieniem, to doleciało do naszego lóżka (1,5 m w linii prostej). Mąż panika a ja nie mogłam powstrzymać się ze śmiechu
Stoję z tym osranym termometrem, rękę mam osraną, po komodzie płynie sraczka, na podłodze i na kanapie sraczka. Mąż idzie grzecznie po ręczniki papierowe i wyciera podłogę i komodę, ja ciągle trzymam ten termometr, bo jak już zaczęłam mierzyć, to skończę. Mąż na kolanach jedzie po podłodze, lawiruje pod kolejnymi ostrzałami
Efekt był taki, że dziecko się wysrało, nie miało gorączki, przestało płakać
Same zalety tych termometrów rtęciowych
Po tej akcji kupiliśmy elektryczny. Służy nam już 1,5 roku, jest prosty w obsłudze. Niedawno pierwszy raz wymieniałam baterię a używamy go bardzo często. Jedyne co, to nie jest jakoś szczególnie dokładny, ale dla dziecka czy masz 36,7 czy 37,2 nie robi różnicy. My mierzymy z bardzo bliska na skroni, raz dziecku a raz sobie i tak kilka razy, wyciągamy średnią. Trwa to chwilkę. Nazywa się rossmax, jest biało- żółty z narysowaną sową.