Witam,
od kilku dni podczytuję ten wątek, na forum pojawiłam się już jakiś czas temu lecz pod innym nickiem ale w obecnej sytuacji poprzedni absolutnie nie pasuje, bo jeszcze tydzień temu aktywnie uczestniczyłam w majowych mamach 2016... i niestety cały świat mi się zawalił w zeszły poniedziałek, jeśli mogę to chciałabym o tym opowiedzieć, bo nie potrafię porozmawiać z nikim patrząc mu w oczy a bardzo tego potrzebuję.
Pojechaliśmy z mężem na 3 już wizytę u ginekologa na której miałam nadzieję a w zasadzie stawiałam na to, że zobaczę i usłyszę po raz pierwszy serduszko mojego 9-tygodniowego maleństwa, mąż tak bardzo na to czekał, ale niestety usłyszałam zupełnie coś innego... " no cóż nie będę miał dziś dla pani dobrych wiadomości...zarodek się nie rozwija, ciąża obumarła" nie potrafię nawet opisać jak bardzo nie zrozumiałam tego co mówił do mnie lekarz, przecież w tym samym momencie chciałam poprosić męża do gabinetu byśmy mogli razem usłyszeć miarowe bicie serduszka naszego dziecka... zapytałam tylko jak to i co teraz, szybko wypisał skierowanie do szpitala na zabieg stawiając krzyżyk na mnie i moim maleństwie. Wybiegłam z płaczem, mąż za mną i pewnie wiedząc już co mogło się wydarzyć ale nie wierząc w to pytał z paniką co się stało... nie wiem ile czasu upłynęło zanim mogłam wydusić z siebie choć słowo... powrót do domu w kompletnej histerii i jej kontynuacja w domu, nawet nie wiem kiedy pojawiła się moja siostra i mama, które przyszły obejrzeć nowe zdjęcia maluszka, ale słysząc mój krzyk nie miały wątpliwości co się stało, i do tej pory nadal z nimi o tym nie rozmawiam.
Po kilkugodzinnej histerii zaczęłam szukać w internecie przyczyn i odpowiedzi na kolejne pojawiające się pytania i przeczytałam mnóstwo pięknych historii gdy serduszka zaczynały bić nawet w 10 tc, albo gdzie dziewczyny czekające na łyżeczkowanie podczas ostatniego usg przed zabiegiem mogły usłyszeć bicie serc swoich dzieci, które rodziły sie później zdrowe i silne. Pojawił się promyk nadziei. Kolejnego dnia zrobiłam rano bhcg i pojechaliśmy do podobno najlepszego ginekologa w mieście, czekałam na niego 3 godziny z licząc, że gdy się zjawi to postawi inną diagnozę i inny plan działania... niestety jedyne co poradził do zaczekanie do wykonania kolejnej bety po 48h i porównanie, jeśli znacząco spadnie to wywołamy poronienie. Tak też się stało...w piątek na zawsze odebrano mi moje maleństwo i kompletnie sobie z tym nie radzę. Nie mogę spać, ciągle łykam tabletki na uspokojenie i płaczę, płaczę codziennie, gdy się budzę i kładę spać, gdy rozmawiam z mężem i gdy jestem sama, nie mogę normalnie funkcjonować. Owszem sprzątam, robię pranie, gotuję obiad, codziennie przychodzi mama i siostra, i jakoś się staram przy nich trzymać. Rozmawiamy ale o zupełnie jakiś przyziemnych rzeczach hmm tzn one mówią a ja kiwam głową, że słucham. Jedynie z mężem rozmawiałam choć niewiele, jakoś wiem że on zrozumie, w końcu on tez stracił dziecko.
Wiem potrzebny jest mi specjalista i mąż również chciałby fachowej pomocy, umówił nas nawet do psychiatry, tylko trzeba wyjść z domu a ja poza piątkową wizytą w klinice nigdzie nie wychodzę, boję się.
Była to moja pierwsza ciąża, od roku wyczekiwana, tak bardzo pragnęliśmy z mężem tego dziecka. Gdy pierwszego września zrobiłam kilkanaście testów ciążowych i wszystkie miały piękne i mocne dwie kreski stałam się tak szczęśliwa jak nigdy nie byłam. Od razu z męże zaczęliśmy planować życie na najbliższe miesiące. Zrobiłam kompleksowe badania, wszystkie wyniki rewelacyjne, dwie wizyty u ginekologa bardzo udane, wg niego nie było powodów do niepokoju... ja jednak cały czas gdzieś tam z tyłu głowy miała podejrzanie złe przeczucia, o których nawet nie chciałam mówić na głos, jedynie na forum majówek dzieliłam się wątpliwościami... i się doczekałam potwierdzenia, że mam doskonałą intuicję, wolałabym jednak nie mieć... cholera.
Moje maleństwo wg lekarzy przestało się rozwijać w 6 tygodniu, i to by się pokrywało z moimi narastającymi wątpliwościami ale w 7 tygodniu byłam na kontroli u gina i nic niepokojącego nie widział...nikomu nie można ufać tylko sobie... skoro on nie miał wątpliwości to ja też więcej nie drążyłam, a może powinnam..?
Skoro wszystko było dobrze to ruszyliśmy z generalnym remontem. Zadłużyliśmy się na 60 tys, zamówiliśmy ekipy remontowe, zrobiłam projekty, najwięcej serca włożyłam w projektowanie pokoiku mojego maluszka... i nie mogę go zrealizować bo mój najdroższy skarb odszedł...
Dla lekarza był tylko zarodkiem, płodem, wadliwym materiałem genetycznym, jednym z 20 takich przypadków każdego tygodnia... a dla mnie największym szczęściem, dzieckiem które miało imię, zaplanowaną najbliższą przyszłość i czekającą na niego kochającą rodzinę.
Przepraszam jeśli piszę w złym miejscu, ale dziewczyny z majówek poleciły mi ten wątek mówiąc, że znajdę tu zrozumienie i nadzieję na lepsze jutro. Rzeczywiście po tym co przeczytałam (niestety nie jestem w stanie wszystkiego) widzę, że wiele przeszłyście a mimo to macie zdrowe dzieci lub ich oczekujecie, gratuluję. Czyli jest dla mnie nadzieja..? A może łatwiej byłoby cofnąć czas bym znów była tak szczęśliwa..?
Przepraszam musiałam się wyżalić, a nie wiem jak mam rozmawiać i jak się pozbierać po tej tragedii... nie wyobrażam sobie powrotu do pracy gdzie szefowa jest w ciąży i ciągle mówi o dziecku i pokazuje każde zdjęcia z usg, rozumiem cieszy się, ja też bym się cieszyła ale nie jestem w stanie stawić temu czoła...Każdy kolejny dzień jest coraz większym koszmarem.
od kilku dni podczytuję ten wątek, na forum pojawiłam się już jakiś czas temu lecz pod innym nickiem ale w obecnej sytuacji poprzedni absolutnie nie pasuje, bo jeszcze tydzień temu aktywnie uczestniczyłam w majowych mamach 2016... i niestety cały świat mi się zawalił w zeszły poniedziałek, jeśli mogę to chciałabym o tym opowiedzieć, bo nie potrafię porozmawiać z nikim patrząc mu w oczy a bardzo tego potrzebuję.
Pojechaliśmy z mężem na 3 już wizytę u ginekologa na której miałam nadzieję a w zasadzie stawiałam na to, że zobaczę i usłyszę po raz pierwszy serduszko mojego 9-tygodniowego maleństwa, mąż tak bardzo na to czekał, ale niestety usłyszałam zupełnie coś innego... " no cóż nie będę miał dziś dla pani dobrych wiadomości...zarodek się nie rozwija, ciąża obumarła" nie potrafię nawet opisać jak bardzo nie zrozumiałam tego co mówił do mnie lekarz, przecież w tym samym momencie chciałam poprosić męża do gabinetu byśmy mogli razem usłyszeć miarowe bicie serduszka naszego dziecka... zapytałam tylko jak to i co teraz, szybko wypisał skierowanie do szpitala na zabieg stawiając krzyżyk na mnie i moim maleństwie. Wybiegłam z płaczem, mąż za mną i pewnie wiedząc już co mogło się wydarzyć ale nie wierząc w to pytał z paniką co się stało... nie wiem ile czasu upłynęło zanim mogłam wydusić z siebie choć słowo... powrót do domu w kompletnej histerii i jej kontynuacja w domu, nawet nie wiem kiedy pojawiła się moja siostra i mama, które przyszły obejrzeć nowe zdjęcia maluszka, ale słysząc mój krzyk nie miały wątpliwości co się stało, i do tej pory nadal z nimi o tym nie rozmawiam.
Po kilkugodzinnej histerii zaczęłam szukać w internecie przyczyn i odpowiedzi na kolejne pojawiające się pytania i przeczytałam mnóstwo pięknych historii gdy serduszka zaczynały bić nawet w 10 tc, albo gdzie dziewczyny czekające na łyżeczkowanie podczas ostatniego usg przed zabiegiem mogły usłyszeć bicie serc swoich dzieci, które rodziły sie później zdrowe i silne. Pojawił się promyk nadziei. Kolejnego dnia zrobiłam rano bhcg i pojechaliśmy do podobno najlepszego ginekologa w mieście, czekałam na niego 3 godziny z licząc, że gdy się zjawi to postawi inną diagnozę i inny plan działania... niestety jedyne co poradził do zaczekanie do wykonania kolejnej bety po 48h i porównanie, jeśli znacząco spadnie to wywołamy poronienie. Tak też się stało...w piątek na zawsze odebrano mi moje maleństwo i kompletnie sobie z tym nie radzę. Nie mogę spać, ciągle łykam tabletki na uspokojenie i płaczę, płaczę codziennie, gdy się budzę i kładę spać, gdy rozmawiam z mężem i gdy jestem sama, nie mogę normalnie funkcjonować. Owszem sprzątam, robię pranie, gotuję obiad, codziennie przychodzi mama i siostra, i jakoś się staram przy nich trzymać. Rozmawiamy ale o zupełnie jakiś przyziemnych rzeczach hmm tzn one mówią a ja kiwam głową, że słucham. Jedynie z mężem rozmawiałam choć niewiele, jakoś wiem że on zrozumie, w końcu on tez stracił dziecko.
Wiem potrzebny jest mi specjalista i mąż również chciałby fachowej pomocy, umówił nas nawet do psychiatry, tylko trzeba wyjść z domu a ja poza piątkową wizytą w klinice nigdzie nie wychodzę, boję się.
Była to moja pierwsza ciąża, od roku wyczekiwana, tak bardzo pragnęliśmy z mężem tego dziecka. Gdy pierwszego września zrobiłam kilkanaście testów ciążowych i wszystkie miały piękne i mocne dwie kreski stałam się tak szczęśliwa jak nigdy nie byłam. Od razu z męże zaczęliśmy planować życie na najbliższe miesiące. Zrobiłam kompleksowe badania, wszystkie wyniki rewelacyjne, dwie wizyty u ginekologa bardzo udane, wg niego nie było powodów do niepokoju... ja jednak cały czas gdzieś tam z tyłu głowy miała podejrzanie złe przeczucia, o których nawet nie chciałam mówić na głos, jedynie na forum majówek dzieliłam się wątpliwościami... i się doczekałam potwierdzenia, że mam doskonałą intuicję, wolałabym jednak nie mieć... cholera.
Moje maleństwo wg lekarzy przestało się rozwijać w 6 tygodniu, i to by się pokrywało z moimi narastającymi wątpliwościami ale w 7 tygodniu byłam na kontroli u gina i nic niepokojącego nie widział...nikomu nie można ufać tylko sobie... skoro on nie miał wątpliwości to ja też więcej nie drążyłam, a może powinnam..?
Skoro wszystko było dobrze to ruszyliśmy z generalnym remontem. Zadłużyliśmy się na 60 tys, zamówiliśmy ekipy remontowe, zrobiłam projekty, najwięcej serca włożyłam w projektowanie pokoiku mojego maluszka... i nie mogę go zrealizować bo mój najdroższy skarb odszedł...
Dla lekarza był tylko zarodkiem, płodem, wadliwym materiałem genetycznym, jednym z 20 takich przypadków każdego tygodnia... a dla mnie największym szczęściem, dzieckiem które miało imię, zaplanowaną najbliższą przyszłość i czekającą na niego kochającą rodzinę.
Przepraszam jeśli piszę w złym miejscu, ale dziewczyny z majówek poleciły mi ten wątek mówiąc, że znajdę tu zrozumienie i nadzieję na lepsze jutro. Rzeczywiście po tym co przeczytałam (niestety nie jestem w stanie wszystkiego) widzę, że wiele przeszłyście a mimo to macie zdrowe dzieci lub ich oczekujecie, gratuluję. Czyli jest dla mnie nadzieja..? A może łatwiej byłoby cofnąć czas bym znów była tak szczęśliwa..?
Przepraszam musiałam się wyżalić, a nie wiem jak mam rozmawiać i jak się pozbierać po tej tragedii... nie wyobrażam sobie powrotu do pracy gdzie szefowa jest w ciąży i ciągle mówi o dziecku i pokazuje każde zdjęcia z usg, rozumiem cieszy się, ja też bym się cieszyła ale nie jestem w stanie stawić temu czoła...Każdy kolejny dzień jest coraz większym koszmarem.
Ostatnia edycja: