Hej dziewczyny. Domniemana owulacja była 19 listopada, ale nie robię żadnych monitoringów więc nie mogę być pewna. Okres spodziewany w poprzednią sobotę. W piątek zaczął się ból brzucha, byłam pewna, że czas na okres i "znowu w cyklu mi nie wyszłooo". W sobotę delikatne brązowe plamienie na papierze, ale do wieczora zrobiło się cicho, tylko nadal bolał brzuch. Dodam, że w czwartek robiłam test i zobaczyłam biel wizira. W niedzielę wieczorem nie wytrzymałam i zrobiłam test pinka - wyszła lekka kreska, ale że pinki oszukują, poleciałam do apteki po kolejne testy.
W nocy obudziłam się, bo bardzo potrzebowałam do toalety, więc postanowiłam zrobić test. I był zepsuty! Nic na nim nie było widać. Bez większej nadziei w pon rano zrobiłam ostatni test - i wtedy wyszła wyraźną druga kreska!
Beta z pon wyniosła zaledwie 31. Od razu umówiłam się do lekarza po leki, bo mam za sobą jedno poronienie. Dał mi progesteron i kazał obserwować, wrócić najlepiej za 2 tygodnie.
Więc tak trochę się witam, a trochę nie
Siedzę na zwolnieniu, żeby ogarnąć sytuację psychicznie. Plamien póki co nie ma, tylko brzuch pobolewa. Mama na mnie wrzeszczy, żebym przeleżała cały pierwszy trymestr. Nie bardzo mi to po drodze z moją sytuacją zawodową. W grudniu mogę sobie przeleżeć, ale w styczniu... Jeśli nic sie nie będzie dzialo, to nie bardzo.
I mój dylemat jest taki. Żyć normalnie i czekać na rozwój sytuacji? Iść do pracy? Boje się, że pójdę do pracy, a stres i pośpiech zaszkodzą ciąży. A później będę siebie obwiniać. Jaki Wy macie plan, przeczekać pierwszy semestr, czy normalnie pracujecie? Wybaczcie nie zdążę teraz nadrobić wątku, ale postaram się później być na bieżąco.