Cześć wszystkim!
Początkowo nie chciałam jeszcze tutaj pisać, żeby nie zapeszyć ale doszłam do wniosku, że przesądna nie jestem i co ma być, to będzie.
Przedwczoraj zrobiłam pierwszy test. Żeby wyrzucić z głowy myśl o ciąży (bo to przecież niemożliwe). 2 kreski - szok. Dla mnie i Męża. W nocy pobolewał mnie brzuch i krzyż, po wstaniu z łóżka ok, ale po wizycie w toalecie - brązowawy śluz (jak w czasie okresu). Zrobiłam drugi test - pozytywny. Panika. Po 13 pojechaliśmy do szpitala. Moje obliczenia zgadzały się z tym, co wyszło z krwi i usg: 6t 4d (dziś już 5 dzień). Serduszko bije, wielkość Kijanki odpowiednia, tylko... brak woreczka żółtkowego. Poza tym niewielki krwiak w przy ujściu macicy (podobno organizm sam sobie z nim poradzi. Stąd to plamienie). Leżę, łykam progesteron z magnezem i kwasem foliowym. Zaczęłam odstawiać inne leki (trochę ich jest). W poniedziałek wizyta u mojej lekarki. Nie wiem, czy dotrwam. Jak powiedziała mi ginekolożka w szpitalu, to jest za wczesna ciąża, żeby inaczej ratować. Można zrobić tylko tyle. Nie wiadomo nawet, czy to leżenie coś da...
Jeśli się uda - na początku sierpnia (mam nadzieję, że nie wcześniej) Kijanka pojawi się cała i zdrowa na świecie.