No to kolej na mnie:
18 maja (niedziela) wybraliśmy się wszyscy do kościoła, potem na lody, bo pogoda była piękna, a ja czułam się super. Gdy wróciliśmy zjedliśmy obiad i zasiadłam przed BB. Zdążyłam przeczytać że pola wybiera się się do szpitala, więc gdy zaczęłam pisać dla niej odpowiedź, pognało mnie do toalety.
Tam zauważyłam na papierku pierwsze smużki krwi, więc zadowolona mówię do męża, że w końcu zaczyna się coś dziać, że może na dniach w końcu urodzę
. To była godzina 16:45 i nagle poczułam pierwszy pożądny skurcz, za pięć minut kolejny tak samo mocny i znów pognało mnie do toalety. Teraz zobaczyłam już więcej krwi na papierze, więc wracam do męża i mówię, że chyba to jednak już... więc trzeba zawieźć Oliwkę moim dziadkom, bo coś szybko się to rozwija, a tu trzeba jechać 50 km w obie strony, a skurcze ciągle co 5 min jak nie częściej i coraz silniejsze. Szybko spakowałam kilka ubranek dla córci i pojechali. Wzięłam prysznic co było dla mnie bardzo trudne, bo skurcze miałam bardzo często, podczas których klękałam z bólu w wannie. O godzinie 18:10 dzwonię go męża żeby się pospieszył, bo mam skurcze co 2-3 minuty i czuję duży nacisk ku dołowi. Powiedział, że za 7 min już jest. Ja z bólu walę ręką w co się da i szukam wygodnej pozycji i krzyczę do dzidzi żeby jeszcze nie wychodziła, żeby poczekała kilka minut. Wpada mąż, a ja siedzę na sedesie i się zastanawiam co robić, czy ja już rodzę, czy mi się chce kupę i syczę z bólu. On z przerażeniem: to cię aż tak boli? Wstaję i jedzimy do szpitala - a jest godzina 18:20. Do szpitala mamy niecałe 5 min drogi samochodem, a skurczy miałam dosłownie 4 podczas tej drogi. Wpadamy na izbę przyjęć i jęczę, że ja już rodzę, bo mam parcie jak na kupę... więc przybiega lekarka, zbadała tylko, czy serduszko bije i nawet nie zbadała rozwarcia, bo sama stwierdziła że to juuuuż. Wiozą mnie wózkiem, na porodówkę bo już nie daję rady sama nawet stać. Potem siup na łóżko porodowe, tam stwierdzenie po zbadaniu: no tak, tu tylko pęcherz płodowy zagradza drogę więc już przemy!!! To ja już czuję się pewnie więc jekkie parcie i poleciały wody, a potem 3 skurcze parte i o godzinie 18:45 dzidziulek przyszedł na świat. Michałek dostał 10 pkt w skali Apgar, ważył 3180 i miał 50 cm.
Najbardziej z tego całego zdarzenia to bałam się nie bólu, nie porodu, a tego że nie dojedziemy na czas i urodzę dosłownie w samochodzie, albo w domu. W książeczce zdrowia dziecka mam wpisane, że przybyłam do szitala w II fazie porodu. Liczyłam na szybki poród, ale nie spodziewałam się, że to może nastąpić aż taaaaaak szybko.
Strasznie cieszę się, że nie zostałam nacięta, a tylko lekko pękłam, dzięki temu czuję się naprawdę komfortowo i już w pełni sprawna, no prawie w pełni;-).