Ja 7 maja poczułam pierwsze skurcze nad ranem ale popołudniu ustąpiły. Wieczorem znowu powróciły i tak przez całą noc. Nad ranem (ok.4) wystraszyłam się bo nie czułam maleństwa i pojechaliśmy do szpitala. Zostałam przyjęta na oddział i po badaniu okazało się, że to tylko skurcze przepowiadające. W Polsce już nie wypuszczają z oddziału aż do porodu. Przez całe dwa dni i noce miałam skurcze co 15 minut. Nie spałam, nie mogłam odpocząć bo ból był na tyle silny, że miałam ochotę krzyczeć. Jedyną pociechą było to, że byłam pod stałą opieką lekarza i wiedziałam, że z maleństwem jest wszystko OK. Byłam wykończona i padająca, a lekarze nie chcieli ingerować farmaceutycznie bo mówili, że wszystko w porządku i czekamy na "naturę". I tak w nocy z 8 na 9 maja dostałam takich bóli, że dosłownie sikałam po majtkach... Ale głupia nie poszłam do położnych bo myślałam, że będą złe, że je budzę w nocy a okaże się, że to znowu tylko bóle przepowiadające. Cóż ok.5 już nie wytrzymałam i je obudziłam. Wezwały lekarza, badanie i na trakt porodowy. Miałam koszmarną położną, która nic mi nie pomagała a tylko powtarzała, że jej nie słucham i wszystko robię źle... Nikt się mną nie interesował. Tak jakby panowała zasada rodzisz? To sobie ródź. W pewnym momencie nie było nikogo obok mnie. Jak odeszły mi wody podczas akcji porodowej to obok mnie była tylko pani sprzątająca, która akurat w tym momencie myła płytki na trakcie porodowym. Ale wszystko minęło o 10:15, 9 maja w piątek, kiedy urodziła się Natalka (ciekawe, że imię dla dziewczynki mieliśmy od początku a dla chłopca nie mieliśmy do końca....). Miała 56 cm, ważyła 3,300 kg i dostała 10 punktów. Miała strasznie długie włosy, które zostały jej do tej pory. W pewnym momencie zjawił się obok mnie lekarz i przedstawił się. Mówi, że jest anestezjologiem i będzie mnie przysypiał do szycia. Byłam mocno zdziwiona bo wiedziałam, że się to robi w znieczuleniu miejscowym. Zgodziłam się i zabrali mi Natalę do dzieci. Jak mnie wybudzili to nadal leżałam na stole porodowym i wszędzie było pełno krwi. Pomyślałam, że to jest normalne przy porodzie. Zdziwiłam się bo moja położna zrobiła się milutka i kiwając głową (jak by ze zrozumieniem) powiedziała, że mała rodziła się z łokciem w bok. Ale nikt mi nie powiedział co się ze mną stało i jak to wygląda. Zabrali mnie na oddział informacyjno-obserwacyjny a Natalę zostawili na dzieciach zdrowych. Ordynatorka od dzieci (wredne babsko-każdy ma z nią przeboje) nie pozwolił mi nawet zobaczyć dziecka. Każdy mógł ją widzieć Piotrek, moja siostra, Teściowa ... ale nie ja. Wydarła się na Piotrka, że ona nie będzie ryzykować zdrowia 50-ciorga dzieci dla mojej zachcianki... Piotrek zrobił mi zdjęcie małej i miałam w ramce przy łóżku. Przynosił mi nagrywane filmy na komórce.... Było mi ciężko, ryczałam... Jak się okazało szył mnie chirurg i wybudziłam się rurką w odbycie (sorki za szczegóły) i cewnikiem. Pierwszy obchód kazał mi zrobić morfologię. Przez całą ciążę miałam problem z żyłami ale po porodzie to był już horror. Nie było gdzie wpiąć wenflonu i pobrać krwi. Kłuły mnie 7 razy. Za piętnaście minut przyleciały wystraszone pielęgniary. Mówiły, że muszą powtórzyć morfologię bo dzwoniło laboratorium, że nie można mieć tak niskiej hemoglobiny... Jak się okazało miałam 6. To wiele wyjaśniało. Od razu dostałam dwa worki krwi i zaczęłam wracać do siebie. Ale nadal nikt mi nie powiedział dokładnie co się wydarzyło podczas porodu i kiedy wyjdę do domu. Miałam dietę płynną. Pyszna woda na śniadanie, obiad, kolację a w między czasie na okrągło antybiotyki i inne cuda w kroplówkach. Jeden antybiotyk uniemożliwiał mi karmienie więc mała dostawała sztuczne mleko. W końcu w niedzielę pan chirurg uwolnił mnie od rureczki, utrzymał dietę i powiedział, że podczas porodu mała wyrwała mi 10 cm dziurę między odbytem a macicą. Dzięki temu miałam zwiększoną ilość wizyt lekarskich bo każdy wiedział co się stało i sprawdzali mój stan zdrowia. Kilku z nich mówiło, że nie zdarzyło się to im w ich praktyce. Chirurg nie mógł się nadziwić, że nie puściły mi zwieracze bo podobno tak się zawsze dzieje. Przez to spędziłyśmy z Natalką 10 dni w szpitalu. Obie strasznie się męczyłyśmy. Dietę wodnistą wspominam do tej pory. Najgorsze jest to, że antybiotyki spaliły mi pokarm i w ogóle nie miałam mleka. Malutka od początku jest na sztucznym mleku. Miałam mała deprechę przez to ale moi ukochani wygrzebali mnie szybciutko. Dotarliśmy jednak w końcu do domciu i wszyscy byliśmy pełni szczęścia.