jo-anna-on
Pindory i godody
Witam.
Mam nadzieję, że dziewczynki pozwolą mi zdać relację z porodu...
Zaczęło się 28 maja koło godziny 18tej. Byłam na piętrze i sięcoś krzątałam. W pewnym momencie zaczęła się lać woda wbrew mojej woli, szybko dobiegłam do WC. Spodenki przemoczone, płyn bezbarwny. Chyba się zaczęło. Przebrałam się. I co tu robić? Mąż przyszedł (na szczęście już wrócił z pracy) na górę i mówię mu, ze chyba mi wody odeszły. Ja - luz, on - luz. Poszłam do mamy na dół skonsultować. To chyba to...
Poszłam na górę, zadzwonię do mojej ginki. Ta mi poleciła jechać do szpitala sprawdzić, co to jest. Bez pośpiechu.
Wykąpałam się i dopakowałam. Poszłam zjeść kolację bo przecież bym była strasznie głodna w szpitalu... i tak byłam.
W końcu wybraliśmy się na izbę przyjęć, podłączyli mnie do ktg - były tam jakieś skurcze ale ja je odczuwałam jak zwykłe napinanie brzucha. Lekarka zbadała - szyjka 2 cm, rozwarcie - 2 cm. Jeszcze nie rodzimy. Wody płodowe są. Chyba to wcześniejsze to był śluz ale nie wykluczyła pęknięcia pęcherza gdzieś wyżej. Postanowili mnie zatrzymać na obserwację. Nie wiadomo, ile to wszystko jeszcze potrwa. Położyli na porodówce (były wolne miejsca) koło godziny 22giej. Położna poleciła, że jak się coś będzie dziać, skurcze nasilać to mam zgłosić.
Położyłam się, zbytnio nie rozpakowywałam. Puściłam muzyczkę, porozmawiałam z dziewczyną z pokoju. Koło 23ciej zaczął mnie troszkę boleć brzuch jak na @.Skurcze co 7 minut. Zachciało mi się siku, wstałam i na korytarzu - pyk, poszły wody. Sprawdziłąm w WC - krew. Akurat się napatoczył lekarz - decyzja - rodzimy. Pakuj się dziewczyno.
Wysłałam smsa do męża - rodzę.
Na bloku porodowym czas leciał szybko - prysznic, ankiety, prysznic, przysznic, ankiety. Lewatywka, golenie krocza. Wenflon. Skurcze nagle skróciły się do 3 minut.
Zaczęło boleć. Ale to mi nie przeszkadzało prowadzić konwersację z dziewczyną rodzącą obok. Jeszcze jedna się męczyła na korytarzu.
Wtarabaniłam się na łóże i zaraz zaczęły się parte skurcze. Akurat lekarka nadeszła. Zrobił się szum wokół mnie, położna zakasała rękawy i do roboty. Kobitki wokół mnie skakały, pomagały przeć.
Nacinamy, główka nie przejdzie (przy okazji stwierdzenie - ale ciędziewczyno poprzednio poszyli ).
Kilka partych i mówię, że nie mam siły. Położna się śmieje, tak krótko to trwa - dawaj dziewczyno.
Oddech, parcie i czuję wysuwające się ciałko. Godzina 1.20 29 maja. Jest Natalka na świecie, na moim brzuchu. Płacze. Na brzuchu odcinają pępowinę i odsysają małą.
jeszcze party i łożysko wychodzi.
Przyszedł anestezjolog, dostaję dragi, robi się zimno. I zasypiam...
Otwieram oczy - helikopter. Mówię, że jestem na dragach. Jedno oko tu, drugie tam. Ziiiimno. Jestem już na sali poporodowej.
Rozmawia ze mną dziewczyna z sali, pamiętam jak sięnazywa, chyba zaczynam kumać...
Wkrótce przynoszą mi mojego oseska. Pierwsze karmienie.
Boli pieprzona rwa kulszowa. Szwy ciągną. Brzuch jeszcze się wala z lewa na prawo.
Ale jest dobrze, bo mam przy sobie Natalkę.
Po kilku godzinach wstaję, jeszcze słaba ale na chodzie...
Zaczyna się szpitalna egzystencja.
Poród trwał nieco ponad 2 godziny. Obyło się bez oxy.
Mąż w tym czasie wystraszony brakiem odzewu na sms i telefon przyjeżdża do szpitala. Jest za drzwiami na korytarzu a ja rodzę... Dostaje dobre wieści i wraca do domu.
Pamiętam jeszcze ten ból ale jest on już przeszłością, to był ostatni mój poród. Mam moje dwie dziewczynki. Jesteśmy już kompletną rodziną.
Chyba poszło szybko, mam to po mamie, może moje córy też odziedziczą po mnie tą dobrą cechę... Najważniejsze, żeby zdrowe były.........
Mam nadzieję, że dziewczynki pozwolą mi zdać relację z porodu...
Zaczęło się 28 maja koło godziny 18tej. Byłam na piętrze i sięcoś krzątałam. W pewnym momencie zaczęła się lać woda wbrew mojej woli, szybko dobiegłam do WC. Spodenki przemoczone, płyn bezbarwny. Chyba się zaczęło. Przebrałam się. I co tu robić? Mąż przyszedł (na szczęście już wrócił z pracy) na górę i mówię mu, ze chyba mi wody odeszły. Ja - luz, on - luz. Poszłam do mamy na dół skonsultować. To chyba to...
Poszłam na górę, zadzwonię do mojej ginki. Ta mi poleciła jechać do szpitala sprawdzić, co to jest. Bez pośpiechu.
Wykąpałam się i dopakowałam. Poszłam zjeść kolację bo przecież bym była strasznie głodna w szpitalu... i tak byłam.
W końcu wybraliśmy się na izbę przyjęć, podłączyli mnie do ktg - były tam jakieś skurcze ale ja je odczuwałam jak zwykłe napinanie brzucha. Lekarka zbadała - szyjka 2 cm, rozwarcie - 2 cm. Jeszcze nie rodzimy. Wody płodowe są. Chyba to wcześniejsze to był śluz ale nie wykluczyła pęknięcia pęcherza gdzieś wyżej. Postanowili mnie zatrzymać na obserwację. Nie wiadomo, ile to wszystko jeszcze potrwa. Położyli na porodówce (były wolne miejsca) koło godziny 22giej. Położna poleciła, że jak się coś będzie dziać, skurcze nasilać to mam zgłosić.
Położyłam się, zbytnio nie rozpakowywałam. Puściłam muzyczkę, porozmawiałam z dziewczyną z pokoju. Koło 23ciej zaczął mnie troszkę boleć brzuch jak na @.Skurcze co 7 minut. Zachciało mi się siku, wstałam i na korytarzu - pyk, poszły wody. Sprawdziłąm w WC - krew. Akurat się napatoczył lekarz - decyzja - rodzimy. Pakuj się dziewczyno.
Wysłałam smsa do męża - rodzę.
Na bloku porodowym czas leciał szybko - prysznic, ankiety, prysznic, przysznic, ankiety. Lewatywka, golenie krocza. Wenflon. Skurcze nagle skróciły się do 3 minut.
Zaczęło boleć. Ale to mi nie przeszkadzało prowadzić konwersację z dziewczyną rodzącą obok. Jeszcze jedna się męczyła na korytarzu.
Wtarabaniłam się na łóże i zaraz zaczęły się parte skurcze. Akurat lekarka nadeszła. Zrobił się szum wokół mnie, położna zakasała rękawy i do roboty. Kobitki wokół mnie skakały, pomagały przeć.
Nacinamy, główka nie przejdzie (przy okazji stwierdzenie - ale ciędziewczyno poprzednio poszyli ).
Kilka partych i mówię, że nie mam siły. Położna się śmieje, tak krótko to trwa - dawaj dziewczyno.
Oddech, parcie i czuję wysuwające się ciałko. Godzina 1.20 29 maja. Jest Natalka na świecie, na moim brzuchu. Płacze. Na brzuchu odcinają pępowinę i odsysają małą.
jeszcze party i łożysko wychodzi.
Przyszedł anestezjolog, dostaję dragi, robi się zimno. I zasypiam...
Otwieram oczy - helikopter. Mówię, że jestem na dragach. Jedno oko tu, drugie tam. Ziiiimno. Jestem już na sali poporodowej.
Rozmawia ze mną dziewczyna z sali, pamiętam jak sięnazywa, chyba zaczynam kumać...
Wkrótce przynoszą mi mojego oseska. Pierwsze karmienie.
Boli pieprzona rwa kulszowa. Szwy ciągną. Brzuch jeszcze się wala z lewa na prawo.
Ale jest dobrze, bo mam przy sobie Natalkę.
Po kilku godzinach wstaję, jeszcze słaba ale na chodzie...
Zaczyna się szpitalna egzystencja.
Poród trwał nieco ponad 2 godziny. Obyło się bez oxy.
Mąż w tym czasie wystraszony brakiem odzewu na sms i telefon przyjeżdża do szpitala. Jest za drzwiami na korytarzu a ja rodzę... Dostaje dobre wieści i wraca do domu.
Pamiętam jeszcze ten ból ale jest on już przeszłością, to był ostatni mój poród. Mam moje dwie dziewczynki. Jesteśmy już kompletną rodziną.
Chyba poszło szybko, mam to po mamie, może moje córy też odziedziczą po mnie tą dobrą cechę... Najważniejsze, żeby zdrowe były.........