Czas na moją historię (przepraszam - będzie długie).
W poniedziałek 23.08 czułam zdecydowanie słabsze ruchy, więc pojechaliśmy na KTG do szpitala. Na zapisie wyszło więcej ruchów, niż ja odczuwałam, ale zanotowały się też spadki tętna, więc zadecydowano o przyjęciu mnie na oddział (chociaż chwilę wcześniej słyszałam, że nie ma miejsc).
Bardzo niemiła położna dała mi koszulę do przebrania (nie braliśmy ze sobą torby, bo jechaliśmy tylko na KTG) i na wózku zawiozła do sali porodowej. Kazała się położyć na łóżku, podpięła znów KTG. Wyszła, uff.
Za chwilę zaczęły przychodzić inne położne, pielęgniarki, lekarki. Założenie wenflonu, pobranie krwi, podanie kroplówki z nawodnieniem, badanie położnicze… Było coś ok. 23:00.
W międzyczasie kilka razy ktoś przychodził i coś tam sprawdzał. Przed pierwszą w nocy przyszła kolejna położna (b.miła) i powiedziała, że musi mnie zbadać. To bolało. Bardzo bolało i trwało dość długo. W czasie jej badania usłyszałam dwukrotnie jakby strzyknięcie. Zapytałam, co tak strzyka. Nie zdążyła mi odpowiedzieć, poczułam jak coś ciepłego leje się ze mnie strumieniem. Zapytałam: „To wody?” – odparła, że tak. Spojrzałam na zegarek, była godz. 00:50. Założyła mi wkładkę, dała paczkę na zmianę. Powiedziała, że tak mi się jeszcze będzie sączyć do rana (a sądziłam, że wszystko wypłynęło do basenu i było tego z dziesięć litrów). Zapytałam, co dalej. Odpowiedziała: „Jak to co, rodzimy”. Byłam w stanie wymruczeć tylko „Aha”… Wyszła. Napisałam kilka smsów, w tym do M, żeby był u mnie wcześnie rano, bo będziemy rodzić.
Za chwilę przyszła inna położna. Zapytałam, dlaczego trzeba było to zrobić. Powiedziała, że skoro na zapisie wychodzą spadki tętna, to znaczy, ze dzidziusiowi już nie jest za dobrze w macicy i trzeba pomóc mu wyjść. I że jeśli do rana nie dostanę skurczy, to będą musieli podać mi oksytocynę, bo teraz w ciągu 24 godzin mały musi się urodzić.
Około 3 w nocy zaczęło mnie regularnie boleć jak na miesiączkę. Odrobinę czułam też bóle w krzyżu (ale nie za mocne) i przypominałam sobie, jak czytałam w necie, że bóle z krzyża to dłuuugi poród, podłamałam się trochę. Na szczęście plecy nie bolały mocno. Cóż, bóle brzucha stawały się coraz silniejsze i byłam absolutnie przekonana, że między nimi są zaledwie sekundy przerwy. Chyba coś ok. 5 rano powiedziałam jednej położnej, że bardzo chce mi się kupę. Powiedziała mi, że to tylko skurcze i mam się nie przejmować. (Ta położna była najgorsza ze wszystkich i strasznie olewcza). Bolało mnie zaj.biście, zaczęło mi się robić niedobrze. Skurcze były już tak bolesne i uciążliwe, że kiedy przychodził kolejny, po prostu wyłam na głos; nie wiedziałam, czy mam odgryźć rurkę od kroplówki, zjeść prześcieradło czy może poręcz od łóżka. Kiedy ciut po 6 rano przyszła znów inna położna (ta jedna była tak fantastyczna i kochana, że miałabym ochotę ją wyściskać) i powiedziałam jej o tej chęci wypróżnienia, powiedziała „Kochana, to może my mamy już drugą fazę?” – zbadała mnie, były już 4 cm rozwarcia. Zapytałam o znieczulenie, bo uznałam, że więcej po prostu nie wytrzymam. Powiedziała, że znieczulenie mogę dostać z palcem w nosie i że już leci po anestezjologa. Za chwilę zdążyłam tylko krzyknąć, że mi niedobrze… położna nie zdążyła podać nerki, ale i tak jeszcze się przydała
Znów kilka informacyjnych smsów (w tym do magi78 - dzięki za relację "na żywo" :-))
Kiedy ok. 7 rano przyszedł anestezjolog, byłam już tak umęczona i obolała, że ledwie byłam w stanie położyć się znów na lewym boku – skurcz następował po skurczu i nie miałam siły się ruszyć. Na szczęście znieczulenie zadziałało błyskawicznie (a już miałam w głowie wizję: znieczulenie na mnie nie działa, a ja zapadam na zespół popunkcyjny i ostatecznie kończę na wózku inwalidzkim). Anestezjolog powiedział, że to potrwa 2 godziny i jeśli do tej pory nie urodzę, to mam poprosić o zbadanie mnie, czy mogę dostać kolejną dawką.
M zaraz przyjechał do szpitala. Widocznie zdenerwowany, ale opanowany jak zawsze. Zrobiło mi się o niebo lepiej. Bardzo żałuję, że nie mógł być przy mnie wcześniej – ale nawet nie było szczególnego sensu, przynajmniej on trochę wypoczął w nocy.
Powoli zaczęłam odczuwać coraz silniejszą potrzebę wypróżnienia, ale niezupełnie w taki sam sposób i zaraz stwierdziłam, że to chyba parte. Ponieważ znieczulenie powoli zaczynało schodzić, stawało się to coraz bardziej nieprzyjemne (ale niekoniecznie bolesne). Było to jednak uczucie tak upierdliwe, że bardzo ciężko było mi to powstrzymać. Było ok. 9:30. Położna mnie zbadała, miałam już 10 cm, więc oświadczyła, że na drugą dawkę znieczulenia nie ma już szans. Zachciało mi się płakać na samo wspomnienie skurczy.
Znieczulenie już prawie całkiem nie działało. Przy każdym kolejnym „partym” zaciskałam do białości rękę M, a on głaskał mnie po głowie i powtarzał, że damy radę. Położna kazała jeszcze nie przeć, bo jeszcze nie wstawiła się główka. Zostaliśmy sami. Walczyłam z potrzebą parcia jak tylko mogłam, ale w końcu już naprawdę nie mogłam. Na każdym skurczu darłam się coraz bardziej. Przyszła położna i kazała tylko przyciągać nogę do siebie na skurczu i nie przeć na siłę, „tylko tyle, co się samo prze”. Byłam pewna, że zaraz dziecko ze mnie wystrzeli, ale słyszałam, jak położne mówią do siebie „Ona jeszcze nie prze”. Po kolejnych paru minutach naprawdę porządnego starania się, żeby nie przeć
wykrzyczałam, że już nie mogę się powstrzymywać. Położna więc na to: „Dobra kochana, to kładź się na plecy, nogi obie do brody i rozstaw szeroko, przyciągnij za kolana, głowa do brody, wciągnij powietrze i bez wypuszczania spróbuj mocno przeć.”
Robiłam wszystko, co mogłam. Jedna z położnych powiedziała, że jeszcze trochę, że jeszcze główka nie schodzi, ale zaraz przyszedł kolejny skurcz i znów nie mogłam się powstrzymać, i tak jeszcze ze dwa razy, w końcu musiało coś ruszyć, bo nagle wszystkie się zbiegły (miałam wrażenie, że jest ich z dziesięć, zwłaszcza, że robiły tyle samo hałasu chyba, co ja
) i zaczęły mnie motywować do parcia, usłyszałam, że widać już mokre włosy, to mi trochę dało kopa, ale byłam bardzo zmęczona; wszystko stało się tak zakręcone i pospieszne, że nie wiedziałam już, co się dzieje. Parłam i krzyczałam, położna krzyknęła „Ty się nie drzyj dziewczyno, tylko przyj!”, „Mocniej!”, „Jeszcze, jeszcze, jeszcze, jeszcze! Wymień powietrze! i jeszcze, jeszcze, jeszcze!” – a ja na to, że bardziej już nie mogę! Założono mi cewnik, bo miałam pełen pęcherz i blokował główkę. Miałam wrażenie, że to się nie dzieje naprawdę – jak to się stało, że jestem tu i rodzę dziecko??? – ktoś mi za chwilę sprawdził tętno – czułam w ręku dłoń mojego M, na której zaciskałam swoją z całych sił; drugą rękę on wciąż trzymał mi na głowie i patrzył zmartwiony jak cierpię… położne kazały mocniej przeć… ja uznałam, że już mocniej się nie da… słyszałam jakieś pytanie, czy jest już pediatra, za chwilę głos położnej, że znów jest u dziecka spadek tętna na skurczu – jedna krzyknęła do mnie, że jeśli na najbliższym skurczu nie urodzę, to będą musieli stosować próżniociąg. Pomyślałam sobie zaraz, że nie, to niemożliwe, nosiłam dziecko 9 miesięcy a teraz je zabiję, bo nie potrafię go urodzić… to chyba było coś, co było mi właśnie potrzebne… Przy piskliwym chórze położnych „Jeszcze, jeszcze, jeszcze, jeszcze!” zebrałam siły chyba z kosmosu i usłyszałam, że jest główka (nacięły mnie, ale nawet nie wiem kiedy) – potem znowu „Jeszcze, jeszcze”, a potem nagle przestało mi cokolwiek dolegać i kiedy podniosłam głowę, położna trzymała na rękach dziecko mówiąc do mnie z uśmiechem „Takiego człowieka pani urodziła!”. Ja przekonana, że to się stało za późno, zapytałam, dlaczego on nie płacze i czy żyje, wtedy one się wszystkie uśmiechnęły i razem z moim M odpowiedziały, że oczywiście że żyje, że wszystko się udało – pochwaliły mnie, po szybkim osuszeniu dziecka położyły mi go na piersiach przykrytego pieluszką – poczułam się tak dziwnie… Chciało mi się płakać, ale nie do końca chyba wtedy rozumiałam, że to naprawdę moje dziecko, nasz wyczekany Jaś… całowałam go po główce, wydaje mi się, że się trochę popłakałam, ale mój M mówi, że buzia mi się sama śmiała… Była 10:25…
Za chwilę położne dały wzruszonemu Tatusiowi nożyce do przecięcia pępowiny (a może to było przed położeniem go na mnie?). A potem kazały zrobić zdjęcie
Po chwili na jednym malutkim skurczyku urodziłam łożysko – już mi wrócił humor, pytałam M, czy zabierzemy je żeby zrobić obiad, taki kawał mięcha
Jaś został zabrany do ważenia i mierzenia, a mnie podano znieczulenie do szycia i zaczęto mnie zszywać. Kazałam M pilnować Jaśka i co chwilę dopytywałam, czy wszystko z nim dobrze – i uwierzyłam nie na słowa M, ale chyba dopiero wtedy, kiedy usłyszałam, że oceniono go na 10 punktów. Kiedy usłyszałam wagę, pomyślałam sobie, że jest taki malutki, i znów zachciało mi się płakać…
Po skończonym szyciu (trochę słabo na mnie zadziałało znieczulenie, ale lekarka mnie bardzo skutecznie i fajnie zagadywała) musiałam się przeturlać na drugie łóżko i razem z tatusiem i Jasiem zostaliśmy przeniesieni do innej sali… porodowej, bo na oddziale noworodkowym nie było miejsc. Jaś leżał w swoim łóżeczku, a ja choć podczas porodu myślałam, że się wykończę, to nagle nie byłam zmęczona i senna i zamiast odpocząć, razem z M wgapiałam się w to małe cudo…
Ogólnie mogę powiedzieć, że poród nie był taki zły (zwłaszcza, że szybko poszło), ale pewnie lepiej bym to zniosła, gdybym nie była tyle czasu unieruchomiona, głodna i spragniona, no i w zasadzie sama z bólem całą noc… Jeszcze zapomniałam napisać, że Jaś urodził się poowijany wokół ciałka pępowiną. Potem doczytałam w mądrej książce, że to było zagrożenie dla jego życia i stąd te słabsze ruchy. Poród po prostu trzeba było jak najszybciej wywołać...