reklama
Forum BabyBoom

Dzień dobry...

Starasz się o maleństwo, wiesz, że zostaniecie rodzicami a może masz już dziecko? Poszukujesz informacji, chcesz się podzielić swoim doświadczeniem? Dołącz do naszej społeczności. Rejestracja jest bezpieczna, darmowa i szybka. A wsparcie i wdzięczność, które otrzymasz - nieocenione. Podoba Ci się? Wskakuj na pokład! Zamiast być gościem korzystaj z wszystkich możliwości. A jeśli masz pytania - pisz śmiało.

Ania Ślusarczyk (aniaslu)

reklama

opowiesci wrzesniowek z porodowek -BEZ KOMENTARZY

teraz ja póki mały śpi

No jak powszechnie wiadomo moja ciąża już z deczko przenoszona była, więc w poniedziałek 20 września pojechałam do szpitala na ktg, tam mi powiedzieli że szyjka skrócona, ale rozwarcia nie ma i mam stawić się na kolejne ktg w środę. No to z rana w środę , wiedziona przeczuciem, zabrałam z sobą torbe do szpitala, na ip był mega korek , pełno ciężarówek – gro przeterminowanych. Wyczekałam swoje, podpieli mnie na ktg i zaraz potem pojawiła się pani dr spojrzała na zapis i tylko zrobiłam głośne hymm i nic ani słowa dalej, tylko że mnie na samolot bierze i usg – nie powiem w zestresowałam się bo pomyślałam że coś nie tak jest skoro tak nagle mnie biora na dalsze badania. Po zbadaniu , powiedziano mi że mnie biora na oddział patologii ale pierw na salę porodową dadzą, tam podpieli ktg i podali czopki na rozluźnienie macicy , na sali leżałam od 13 do 18 zmęczona , głodna i trochę wystraszona – dobrze , że mój b. był ze mną. Po 18 przenieśli mnie na patologię i tam znów samolot – brak rozwarcia i ponownie pod ktg , tak od 19 zaczełam odczuwać bóle jak na @ i to takie dośc mocne i po pewnym czasie poczułam jak mi coś leci między nogami, okazało się że czop mi zaczął odchodzić, tak pod ktg przeleżałam prawie całą noc. Rano zdecydowano że mnie na test oxy dzadzą. I od 10 leżałam pod kroplówką i od 12 zaczełam odczuwać regularne skurcze, rozwarcie na 1,5 cm , przyjemne to nie było , ale starałam się oddychać żeby jakoś te bóle znosić. O 14 położna kazała zadzwonić po mojego B. i rzucili nas na salę porodową – ja w szoku ,że jednak urodzę w czwartek i coraz mocniejsze bóle odczuwałam, powiem tak bolało bardzo , ale wypracowałam sobie metodę że skupiałam się bardzo na oddychaniu i liczeniu , mój B. był i pomocny i jednocześnie nie narzucał się bo podczas skurczu , chciałam ciszy i spokoju żebym mogła sobie liczyć i oddychać. Ze skurczami coraz mocniejszymi męczyłam się tak do około 18 , potem poczułam parcie na kupę i powiedziałam B. żeby poszedł po położną i jej o tym powiedział . Zaraz wrócili i polożna mnie zbadała i powiedziała że już niedługo i mam odpowiednio oddychać i nie przeć, bo mi szyjka pójdzie, to mnie tak zmotywowało ,że sapałam jak lokomotywa byle tylko wszystko było dobrze. Tak parę minut przed 19 położna wezwała kogoś od noworodków, poinstruowała mnie co mam robić, zmieniła mi pozycję , ja już spocona i zasapana ledwo kumałam co się dzieje, zapamiętałam tylko „pani Kasiu jak poczuje pani skurcz to łapie pani oddech zamyka oczy i prze z całej siły”i tak robiłam, cóż muszę przyznać że była mała niespodzianka – lewatywa dobrze mnie nie przeczyściła ale jakoś mnie to nie zraziło, bo miałam ważniejsze zadanie do wykonania , a położna szybko posprzątała. W zasadzie parę partych i mały był na świecie, ja wielkim oszołomieniu, pamiętam że tylko jeszcze wysapałam do położnej „niech już pani nacina !!”tak chciałam Franka na świat wypchać szybko. Małego położyli mi na piersi , upewniłam się że to jednak synuś , pogłaskałam a potem mały z tatą poszli się oporządzić. Potem szybko łożysko i szycie – to w miarę miarę choć nieprzyjemne było. Potem zostawili nas na sali we trójkę byśmy się sobą nacieszyli, mały ważył 3400 i ma 55cm i jest najcudowniejszym prezentem dla nas . Potem przyszła położna z łóżkiem i roździabiła gały bo ja stałam na nogach, trzymałam synka a ona w szoku że ja chodzę, nie wiem może to faktycznie dziwne , ale emocje sprawiły że nagle nabrałam sił i zapomniałam o porodzie. Na oddział noworodków dotarłam o własnych siłach. Muszę dodać jeszcze że położne były super, miłe , pomocne , pozwalały na tyle komfortu na ile można było go uzyskać podczas porodu, chciałam chodzić to chodziłam leżeć to lezałam , siedzieć na piłce, prysznic , wszystko bez problemu, miałam komfort że jestem pod dobrą i fachową opieką .
 
reklama
We wtorek, 21 września, stawiłam się rano w szpitalu na test oxy. Wyszedł średnio, prawie żadne skurcze się nie pokazały, ale ponieważ lekarz w ten dzień przy badaniu stwierdził całkowite zgładzenie szyjki i 2 cm rozwarcia, postanowił mnie zatrzymać. Następnego dnia, w środę, ok. 15-16:00, poczułam bardzo lekki ból w kręgosłupie, a po chwili jeszcze kilka. Ok. 18:00 do sali przyszła położna, żeby zbadać tętno dziecka – przy okazji powiedziałam jej, że coś mnie zaczyna pobolewać kręgosłup, a ona kazała mi iść na porodówkę, to mnie zbadają. Na porodówce położna stwierdziła, że wszystko jest przygotowane do porodu, rozwarcie na 2-2,5 cm, główka baaardzo niziutko. Dostałam lewatywę, miałam się okąpać i spacerować. Zadzwoniłam też do męża, że może coś się zacznie dziać – przyjechał ok. 20:00 i spacerowaliśmy sobie po oddziale ginekologicznym, wygłupiając się i żartując sobie z lewatywy :) Dodam, że co jakiś czas czułam bóle w kręgosłupie (z przodu mnie nic nie zabolało chyba ani razu). Jedna z położnych kazała mi iść znowu na porodówkę do badania, ale był tam ruch jak w ulu: wszystkie stanowiska do rodzenia zajęte, w sali obok dwie kolejne kobiety były badane, a na korytarzu mnóstwo oczekujących ludzi, rodzin i mężów. Musiałam czekać, aż zrobi się miejsce. Ok. 22:30 położna z porodówki zawołała mnie na zapis ktg (do tego czasu ciągle sobie spacerowaliśmy z mężem po oddziale, a ja co jakiś czas miałam te bóle w kręgosłupie). Mąż poszedł posiedzieć do auta i miałam po niego ewentualnie zadzwonić. Niestety, zapis znowu nic nie wykazał, a położna powiedziała, że takie skurcze to wciąż za mało i mam wracać do łóżka. Powiedziałam mężowi przez telefon, że nic z tego i ma jechać do domu. Poszłam się położyć, ale nie mogłam zasnąć, bo co kilka minut czułam ból w krzyżu… I tak leżałam do 1:30, aż w końcu nie wytrzymałam i stwierdziłam, że przynajmniej się okąpię i złagodzę sobie ból. Z łazienki poszłam na porodówkę, bo zauważyłam, że nie ma tam już żadnych ludzi na korytarzu i pomyślałam, że może coś się u mnie ruszyło… Położna zbadała mnie i stwierdziła… 3 cm rozwarcia!!! Była godzina 2:15 w nocy, myślałam, że szlag mnie trafi, bo chyba będę rodzić do niedzieli, skoro po tylu godzinach mam tylko pół centymetra do przodu! I znowu miałam wracać do łóżka na oddział… Po godzinie 3:00 poczułam, że bóle są jakieś inne, mocniejsze, poza tym zaczęło mną “trzepać” jak chyba jeszcze nigdy w życiu, schowałam się cała pod kołdrę, chciało mi się wymiotywać, a bóle były już takie, że głośno jęczałam (biedne dziewczyny z mojego pokoju, chyba sie nie wyspały). Przed 4:00 postanowiłam znowu iść pod prysznic. Co krok to czułam ból, ale jakoś tam zaszłam. Pod prysznicem jęczałam już chyba naprawdę głośno, bo jakaś dziewczyna, która akurat przyszła skorzystać z toalety, wystraszona zapytała mnie, czy zawołać mi położną, ale ja twardo jej odpowiedziałam, że dziękuję i wszystko w porządku :D Na wkładce zauważyłam dość sporo krwi, poza tym poczułam, że chyba lewatywa przestaje działać i muszę się wypróżnić, więc powlokłam się do mojego pokoju i odniosłam ręcznik, po czym z powrotem w wielkim trudzie przyszłam na porodówkę (nawet głupio mi było budzić tą położną, myślałam, że mnie jeszcze wyrzuci, skoro dwie godziny temu miałam dopiero 3 cm). Trafiłam jednak na miłą babkę, która niestety… odmówiła mi lewatywy ;) Zbadała mnie i powiedziała: “No, no, będziemy rodzić!”, a ja zdziwiona: “Jak to rodzić??? Mogę dzwonić po męża?” “No, no, niech pani dzwoni, to nie potrwa długo”. Szybko do niego zadzwoniłam, była godzina 4:30. Po chwili poczułam, że coś ze mnie leci, wystraszona wołam położną, a ona: “No, no, to wody płodowe”. Zapytałam, w jakim są kolorze, na szczęście były normalne ;) Napisałam do męża smsa, żeby wziął z mojej sali, gdzie leżałam, wodę, bo strasznie chciało mi się pić. O 4:45 napisałam mu: “Pieprz te wody, chodź tu jak najszybciej”, bo coraz bardziej czułam parcie i z bólu już krzyczałam. Nie chciałam jednak jeszcze przeć, dopóki nie przyszedł mój mąż o 4:50. Położna kazała mi nabrać powietrza, zacisnąć oczy i usta i przeć. Nie wiem skąd nagle pojawiła się druga położna i lekarka. Jedno parcie – nic, drugie parcie – widać pół główki, za trzecim razem musiałam sie powstrzymać z parciem, bo położna mnie nacięła, i… za czwartym razem to było to, usłyszeliśmy po raz pierwszy płacz naszej córeczki! Mój mąż powiedział do mnie: “Już po wszystkim!” a ja spojrzałam między moje nogi, zobaczyłam jak położna trzyma małą i zapytałam zdziwiona “Jak to już??” Mój mąż przeciął po chwili pępowinę, a mała trafiła na chwilę do mnie. Patrzyłam na nią i nie wierzyłam własnym oczom, że to cudo to nasze dziecko… Położna zabrała ją po chwili do mierzenia i ważenia, a ja szybko urodziłam łożysko (to był moment i właściwie nic przy tym nie poczułam) i lekarka mnie pozszywała. Malutka leżała pozawijana pod jakąś lampą, w ogóle już nie płakała, a ja byłam najszczęśliwsza na świecie :D

Kiedy teraz sobie przypominam całą tą noc, to myślę, że poród nie był taki zły, wyobrażałam to sobie dużo gorzej. Przy skurczach pomogła mi świadomość, że nie trwają one wiecznie, a między skurczami można wziąć kilka oddechów i chociaż przez 2-3 minuty odpocząć przed kolejnym. Poza tym cały czas myślałam o tym, że z każdym bólem jestem bliżej małej – nieważne, czy urodzi się za 10 czy za 24 godziny. I mam jeszcze tylko taką refleksję, że nie można się bać bólu porodowego, ale chyba lepiej zastanowić się, czemu poród musi boleć. Myślę, że daje to nam ogromnę siłę do tego, co czeka nas później i przyczynia się do budowania w nas matek. Ja jestem z siebie dumna, że dałam radę i każda powinna być :)
 
W piatek 01.10 powiedzialam mezowi zeby porozmawial z corka i dal jej zezwolenie na porod bo moze ona na to czeka, w koncu caly tydzien marudzil ze ma czekac do weekendu. Tak wiec maz pocalowal brzuch i powiedzial ze moze juz wychodzic. Od 20 do 22 czulam jak mala proboje wstawic sie dalej w kanal ale jakos sie tym nie przejelam bo tydzien wczesniej bylo tak samo i nic mnie nie ruszylo dalej. Jak szlismy spac wszystko sie uspokoilo wiec bylam nastawiona ze nic juz nie bedzie. W nocy tak ok.3:30 obudzilam sie na siusiu ale z bolu bo mala przylozyla mi w pecherz. Na papierze zobaczylam lekki slad krwi, zbytnio sie tym nie przejelam i poszlam spac. Za o 4 znowu kibelek i znow krew, wracam do lozka i nagle czuje ze cos zaczyna bolec. Patrze na zegarek co 10 minut. O 4:30 budze meza i mowie ze chyba w koncu mnie ruszylo. Maz szybko wstal i mowi ze jedziemy bo do szpilala mamy 30 minut a jeszcze podjedziemy zatankowac auto. Ja sie opieram bo niby po co tak szybko moga nas odeslac jednak on swoje ze jedziemy. W szptalu jestesmy o 5:30 skurcze co 7 minut, ale nie sa bardzo bolesne, polozna sie zastanawia czy nie odeslac mnie do domu, idzie zapytac przelozonego. Wraca i mowi ze poniewaz to moja 5 ciaza to mam zostac bo nie wiadomo jak szybko pojdzie. Zostajemy sami na porodowce skurcze co 5 minut ale nadal nie sa takie mocne jak powinny. Chodze i sie wkurzam, bo skurcze staja sie nieregularne co 5-7-8-10 minut. O 7 mowie mezowi ze wracamy do domu bo dupa chyba nic z tego bo skurcze sa mocniejsze ale co 10-12 minut, a w domu to sobie pospimy. Wracamy, w domu jestesmy po 8, mama zdziwiona jak nas zobaczyla, dziewczyny rozczarowane bo siostra nadal w brzuchu. Idziemy spac, skurcze znowu co 10 minut ale juz mocno bolesne. I tak spimy, ja co skurcz pobudka i tak do 8:40 w koncu mowie mezowi ze wracamy do szpitala. Ubieramy sie i nagle niespodzianka bo skurcze z co 10 minut sa juz co 3 minuty. O 9:30 jestesmy znowu w szpitalu, polozna prowadzi nas na porodowke i mowi ze zaraz wraca. Ja ledwo doczlapalam sie do szpitala i na sale bo skurcze jeden za drugim mocne jak cholera. Ide do toalety nie mam sily juz wrocic krzycze do meza zeby wolal polozna bo to juz czuje parte i dluzej nie dam rady. Zawolal polozna i pomogl mi wejsc na lozko, polozna bada i mowi ze moge juz rodzic. Skurcz parcie i poszly wody plodowe czuje glowke malej przy wyjsciu, drugi i o 9:58 mala jest na swiecie, polozyla mi ja na piersiach ze szczescia leca lzy. Na cale szczescie nie popekalam ani nie bylam cieta. Pozniej wyszlo jeszcze lozysko i moglismy sie soba cieszyc.
 
Urodziłam dzień przed terminem 27 września, zaczęło się od odejścia wód płodowych. Dzień wcześniej miałam wrażenie że coś mi spłynęło po nodze i bałam się że to są sączące się wody płodowe a ja nie potrafię ich rozpoznać. Taki fałszywy alarm przewrażliwionej mamusi która martwi się czy rozpozna odpływ wód czy nie. Powiem szczerze że nie do końca wierzyłam że wody mogą tak po prostu chlusnąć z kobiety, dopóki nie wstałam z łóżka następnego dnia rano :)
Dobrze że zdążyłam wstać z pościeli. Całe szczęście mój mąż nie wyszedł jeszcze do pracy. Zanim wyjechaliśmy do szpitala zdążyłam wziąć prysznic, główka dziecka działała jak korek i nie sączyło się ze mnie zbyt mocno, choć muszę przyznać że wkładka była przesiąknięta kiedy pojawiliśmy się w szpitalu.
Po przyjęciu na oddział, podłączyli mnie do KTG. Tętno dziecka było prawidłowe ale nie było skurczów. Więc po zadomowieniu się w szpitalnej szafce i pokoju, do godziny jedenastej rano wydeptywaliśmy z mężem kilometry po korytarzu. Po kolejnym KTG które pokazało nie liczne słabe skurcze podłączyli mi kroplówkę z oksytocyną. Zaproponowali lewatywę, wystarczające wstydliwe jest pokazywanie swojego ciała na widok jakby nie było obcych osób a gdyby jeszcze miał się zdążyć mały wypadek- wolałam tego uniknąć więc się zgodziłam. Oksytocyna zaczęła działać dość szybko choć naprawdę bolesne skurcze poczułam koło pierwszej po popołudniu. Choć byłam psychicznie nastawiona na ból, poprosiłam w końcu o przeniesienie do wanny, masujące bąbelki naprawdę przyniosły ulgę ale tylko do momentu wystąpienia skurczów partych. Przy pomocy położnych i męża przeszliśmy do sali porodowej. Tam położna sprawdziła rozwarcie, podłączyła na chwilę KTG, leżąc na tym łóżku jeszcze silniej odczuwałam ból ale rozwarcie było dopiero na 6 palców, na skurczu zaś na 8.
Miałam to szczęście mieć rewelacyjną położną, która pokazała mężowi jak masować mi krzyże podczas skurczów aby mi ulżyć. Pomagało i to bardzo. Nie było już ważne jak wyglądam na pół naga uwieszona na szyii męża, mogłam się tylko skupić na oddychaniu i głosie położnej i męża. Kiedy było wiadomo że to tuż, tuż położna dała mi możliwość wyboru pozycji do rodzenia. Z lekcji w szkole rodzenia zapamiętałam że poród na stojąco przebiega szybciej wiadomo siła ciążenia :) Nim na dobre się zaczęło przygotowali wszystko. Mąż stał plecami oparty o ścianę, a ja o niego, parliśmy na ugiętych nogach a gdy skurcz mijał prostowaliśmy się. Kiedy zaczęły mi omdlewać nogi, parłam oparta na czworakach. Z tego okresu porodu pamiętam tylko uczucie rozpierania, ból i ciemność, prawie cały czas miałam zamknięte oczy, raz czy dwa zerkając na otaczających mnie ludzi dziwiłam się dlaczego ich tak dużo potem mi powiedzieli że nie co dzień mają takie porody ;) W każdym bądź razie na finał musiałam znowu wstać i przeć. Pamiętam kształt nerki i widok dziwnie krzywych nożyczek, kiedy nacinała mi krocze tylko zaszczypało. Chwilę potem syn „wyskoczył” ze mnie i w końcu mogłam „usiąść”. Wytarli go pobieżnie z krwi i mogłam go przytulić, kiedy on leżał na moim brzuszku, mąż przeciął pępowinę. Potem zabrali go do badania. Po raz ostatni musiałam wstać, po kilku skurczach urodziłam łożysko.
Zmęczona ale zadowolona nareszcie było po wszystkim. Szycia nawet nie czułam.
Kiedy wrócił mąż z dzieckiem, położna pomogła mi dostawić go do piersi i leżeliśmy tak sobie przez jakiś czas na porodówce.
Syn urodził się 3,5 godziny od wystąpienia skurczów. Miał 54 cm, ważył 3700 w skali agpar dostał 10/10. Nazwaliśmy go Filip ale to nie dlatego że tak ze mnie wyskoczył ;))))

Poród każdej kobiety jest inny jedne wolą leżeć bo łatwiej im przeć czy znieść skurcze ja wolałam stać bo tak mi było lepiej. Uważam że miałam szczęście trafiając na tak profesjonalną „zmianę” a szczególnie położną. Jeśli macie możliwość rodzić z mężem, partnerem, siostrą, matką to zróbcie to samo trzymanie za rękę, podawanie wody do picia, bliskość osoby jest nieoceniona pomocą. Jeszcze jak traficie na taki personel to poród nie będzie tak straszną drogą przez mękę :) Efekt warty bólu :)
 
A oto moje wrazenia z porodu. Prosze o wyrozumiałosc w stylistyce opowiadania, troche niezgrabnie to wyszło i haotycznie.

27 wrzesnia zgłosiłam sie do szpitala, poniewaz termin minął tydz temu. Zaczeło sie od usg -wsio jeszcze wporzo, choć mało wód i mały juz bardzo nisko, potem ktg na którym zero skurczy- co mnie oczywiscie nie ździwiło, badanie gin- rozwarcie na 1,5cm..bahaahah no i mały gotowy do wyjscia, czyli płód nisko i szyjka zgładzona itp. Po tych grzebaninach zaczoł odchodzic czop.
Decyzja gina: jak sie nic nie zdazy przez noc to test oxy...Noc jak kazda poprzednia mały wariował bo nie spodziewał sie ze nie dostanie drugiej kolacji( w szpitalu kolacja o 17.30) a ja nic oprócz owocków i ciastek..alez byłam głodna i mały tez.
Drugi dzien- po sniadaniu test oxy, wiec dzwonie do mojego ze ide na porodówke...podłaczyli kroplówe chwile polezałam i zjawił sie mój...kroplówka cyckała 3h i wielkie nic, zero skurczy tylko mnie w krzyzu zaczeło napierdzielac taki tepy ból. No cóz Twardzioszka ze mnie jak nic se mysle, mały dalej aktywny wiec zero strachu. Kazali wracac na patologie bo kolejny poród i trza łózko zwolnic.
Oczywiscie decyzja gina ze jak przez noc i kolejny dzien nic sie nie wydarzy to kolejna próba oxy. Wiec w czwartek z rana po sniadaniu znowu to samo, tym razem gin oznajmił ze dzis rodzimy i koniec.Mój juz był zanim zaczełam sie pakowac. Na porodówce powtórka z rozrywki czyli kroplówa..gin jeszcze sparwdził jakie rozwarcie -było na 3,5cm. Przez pierwsza godz nic , cos tam niby pobolewało ale sama nie byłam pewna czy to to. Potem zaczynało coraz bardziej bolec i juz z kazda godzina byłam pewniejsza ze to TO.Po 4 h poprosiłam o srodek przeciw bólowy (chyba dolargan podali) bo juz nie dawałam rady z bólu taki okropny..i co i im czas szedł do przodu tym jeszcze bardziej mnie bolało pomimo srodka przeciw bólowego i skurcze coraz czestrze,, a rozwarcie ciagle było na 3,5cm. Byłam bardzo dzielna nie krzyczałam , skupiłam sie na oddcyhaniu, ale nie jestem pewna czy łózko całe zostawiłam tak szarpałam za barierki. Po 8,5h krzycze ze juz nie dam rady skurcze co 1min a ból tak rozrywajacy ...prosiłam o kolejny sr.p.b. a połozna ze ten co mi podała powinien jeszcze działac...haha Przyszedł gin wsadził swa wielka łape i stwierdził ze nadal rozwarcie na 3,5cm. No nie , mój zaczoł pytac czy nie lepiej cesarke zrobic bo sie oboje meczymy (ja i synek). Gin juz wezwał własnie ekipe do operacji. Jeszcze przebił mi wody..to tez było okropbe bo znowu ta swa wielka grabe włozył (miałam wrazenie ze po łokiec). i siup zmiana łózek i na porodówke ...a ja ciagle w mega skurczach...z odpływajacymi wodami juz zielonymi niestety.Boze, to było straszne dla mnie, ale to nie koniec. Na sali operacyjnej wytłumaczyli co i jak i ze podadza znieczulenie w kregosłup i w tym czasie jak dostane skurcz to mam sie nie poruszyc nawet na milimetr..haa to był mega wyczyn bo skurcze mega i tak czesto ze chyba juz były co 50sekund albo krócej. Ale wytrzymałam nie wiem jakim cudem, ciagle myslałam o małym wiec pewnie to pomogło.
No i próba zadziałania znieczulenia..nie mogłam sie dogadac z "Krojczym" co do odczuwania bólu/czucia...ciachnoł pierwsza warstwe a ja w krzyk ze boli...wiec szybko znieczulenie podpajeczówkowe..i juz sie obudziłam na drugi dzien po wszystkim...Mój siedział juz przy mnie, jak sie "obudziłam" pobiegł po małego...
Mój mały pulpecik patrzył na mnie tymi swoimi wegielkami i słuchał jak do niego mówie...Ja byłam jeszcze w pół przytomna i nie docierały do mnie wiadomosci ze juz po wszystkim, ze mały jest juz z nami i juz bedzie tylko lepiej i lepiej.
Wiem ze teraz co napisze nie bedzie dla wszystkich zrozumiałe ale nie czułam sie w pełni szczesliwa jak ujzałam małego...tyle sie nasłuchałam ze to takie cudowne uczucie jak sie dziecko rodzi...a ja nie czułam tego...moze dlatego ze poród nie był taki jak powinien byc, ze nie połozyli mi małego na piersi, ze nie usłyszałam pierwszego krzyku...ze byłam nieprzytomna po tych wszystkich kroplówach i znieczuleniach...i stad takie moje odczucia były...ach
Wazne ze synek zdrowy.
Teraz oczywiscie nie wyobrazam sobie zycia bez mojego syncia.. wiecie, ze ma po mnie taka mała dziureczke jak ukłucie szpilki, w małzowinie usznej ...mam taka samą dokładnie, tylko nie na tym samym uchu.

Potem, po obudzeniu i odpieciu kropówek, dostałam małego juz na stałe...i zaczeła sie gehenna...miałam karmic małego i wstawac do niego ..no ok ...po standardowym porodzie to ja sie zgadzam...ale ja sie czułam jak po powaznym wypadku...nie miałam siły na nic. Miałam łózko tak skrzypiące i wysokie z którego ciezko było mi sie zwlec a potem wgramolic na nie ...Mały pierwsza dobe ze mna ładnie spał wiec wstawałam co 2h , ale z karmieniem nie było łatwo..nikt do mnie nie przychodził oprócz pielegniarek od noworodków...zabierały małego i póki zdazyłam sie o cokolwiek zapytac to juz ich nie było albo w biegu burkneły ze one sa tylko od noworodków...Mój przzychodził codziennie na całe dnie prawie wiec bardzo mi pomagał i przy małym i przy mnie...bo o mnie to sie tylko pytał lekarz na obchodzie jak sie czuje , nikogo innego juz nie ochodziłam. Byłam tam po to by karmic i przewijac małego. Doszedł potem ból głowy tak potworny ze podwójnie widziałam...oczywiscie dostałam jakies kroplówki i srodki przeciw bólowe po moich narzekaniach...i zalecenie ze mam jak najwiecej lezec. W tym czasie mały przestawił sie na karmienie co pół godz, a ja miałam do niego oczywiscie wstawac. Czyli lezenia praktycznie wcale. Co sie wgramoliłam na czeszczace łózko to mały sie budził i znowu musiałam sie zwlec..i tak w kółko. Jak prosiłam o pomoc w nocy ze nie daje rady, to usłyszałam ze niestety tak musi byc, ze musze to jakos przecierpiec .Oj i o tej "opiece" duzo by było jeszcze pisac...Wiec juz koncze.Jak wychodziłam ze szpitala to podziekowałam tylko za opieke nad małym.
 
To teraz ja, pewnie jako ostatnia napisze jak to bylo ze mna . A wiec 2 pazdziernika w nocy poczulam lekkie pobolewanie jak na okres ale byl to inny bol niz wczesniej skurczy przepowiadajacych - taki mocniejszy i wyrazniejszy . Rano troszke mi minelo, myslalam , ze to znowu falszywy alarm ale pozniej sie rozkrecalo ale nie bylo az tak regularnie , dopiero ok 15ej zaczely byc ok co 8 minut . Ale wtedy pojechalismy jeszcze z psem na przejazdzke - ok 20ej weszlam do wanny zeby sprawdzic jak woda zadziala , no i tak zlapal mniekonkretny skurcz - wiec postanowilismy ,ze pojedziemy sie zbadac .Wtedy skurcze mialam tak ok co 5 minut. Okazalo sie,ze mam sie zapisywac na oddzial, bo jest 3 cm rozwarcia . Zanim sie zapisalam , zanim wszystkie formalnosci minely to mialam skurcze co 4 minuty ale nie byly jakos straszne , takie do zniesienia . Jak weszlismy na sale tak ok 23.30 zaczelam sobie skakac na pilce co wzmagalo skurcze i zmniejszalo czas miedzy nimi , po ok 2 godzinach polozna kazala mi wejsc na lozko zeby mnei zbadac - bylo tak troszke po 2ej - podlaczyla mnie na 30 minut pod ktg , skurcze sie wzmagaly , wezwala wszystkich co potrzeba . Parte bole nastaly i te byly najgorsze ale dalo rady wytrzymac - na koniec troszke pokrzyczalam, na sam koniec nawet poklelam i uslyszalam najcudowniejszy placz na swiecie - placz naszego Skarba . I to uczuci jak mi go polozyli na piersi - poprosto cos niesamowitego. Moj M byl caly czas - nie chcial sluchac zeby wyjsc - przecial pepowine , odrazu oszalal na pukncie malego. Dla mnie bylo super,ze bylismy razem , to rzeczywiscie przy tym ogromnym przezyciu wielce cudne byc razem. Jednak pozniej zaczely sie problemy , bo nie chcialo mi sie urodzic lozysko , i przed tym faktem mialam krwotok - stracilam ogrom krwi ale ostatecznie urodzilam lozysko , jednak pozniej zaczelo byc mi slabo i raptownie cisnienie mialam 60/40 jednak na szczescie szybko wrocilo do normy. Opieke mialam cudna na oddziale , i to w zwyklym szpitalu, bez zadnych oplat , wynajmowania poloznych . Naprawde nie moge narzekac .Polezalam troszke dluzej w szpitalu , podali mi krew i stanelam na nogi . Jestem happy ,ze urodzilam silami natury , bo to naprawde wielkie przezycie , mega pozytywne.
 
reklama
I jeszcze ja!
[FONT=&quot]Zgłosiłam się do szpitala – 4.10 o 9 rano – 8 dni po terminie, przyjęła mnie moja lekarka, więc stres mniejszy. Założyła mi balonik – tzn. cewnik foleya. Było przy tym dużo stresu, bo okazało się, że nie mam żadnego rozwarcia i nie mogła go wcisnąć i w ruch poszedł wziernik i jeszcze jakieś dziwne urządzenia – bolało jak cholera, podskakiwałam na fotelu a lekarka ciągle mnie przepraszała, że to tyle trwa i jest takie nieprzyjemne. Potem usg – a tu niespodzianka, mała miała ważyć 3kg, a wg tego usg jej waga urosła do 3900g, do tego lekarka stwierdziła brak wód płodowych (w trakcie porodu okazało się, że kilka kropli jednak zostało, w dodatku oczywiście zielonych) i stare łożysko. Cały dzień i noc przełaziłam z tym balonikiem, wieczorem zaczęły się skurcze, połączone z bólami krzyżowymi i myślałam, że się przekręcę – zaczęłam sprawdzać jak bardzo są regularne i jak były co 3 minuty to poszłam w nocy do położnej, a ta zaspana kazała mi wracać do łóżka i spać, bo w końcu o 6 rano mam jechać na porodówkę. Oczywiście nie spałam całą noc. O 6 hegar i jazda na porodówkę, przyjechał mąż, podpięli mnie pod ktg a tam niewielkie skurcze, lekarka wyciągnęła mi balonik, powiedziała, ze rozwarcie jest od 5-7 (niezły przedział), podpięli mnie pod oxytocynę i zaczęła się jazda... byłam uwiązana – bo cały czas pod kroplówką + do tego częściowo pod ktg (musieli sprawdzać, czy serducho małej bije), więc niewielkie pole do manewru – spaceru. Bolało jak cholera, właściwie przez większość czasu miałam strasznie krótkie przerwy między skurczami a potem jak podkręcali mi cały czas tą oxytocynę to już nie miałam przerw. Tak jak pisała Kerna – myślałam, że umrę. Po jakiś 2 godzinach męczarni położna stwierdziła, że mam rozwarcie na 5... czyli tempo nie było zabójcze, miałam wrażenie, że zamiast się powiększać, to zaczyna się zamykać. Mąż mnie BARDZO wspierał, bez niego nie dałabym rady! W trakcie porodu dostałam jakies kroplówki wzmacniające, bo zaczęłam im słabnąć. W końcu urodziłam – o 15.05, czyli od 6 trochę to trwało. Mała ważyła w końcu 3600g i nałykała się zielonych wód płodowych, więc od razu mi ją zabrali. Straciłam dużo krwi i macica nie chciała się obkurczać, więc lekarka zadzwoniła po anestezjolog i miałam mieć łyżeczkowanie, ale stwierdzili, że poczekają – może sama się zacznie obkurczać i udało się. Na sali porodowej od razu pytałam kiedy mogę iść pod prysznic i wszyscy się śmiali. A mąż był w szoku, bo jak tylko wywieźli mnie do sali i zjadłam kolację wyciągnęłam go pod prysznic (jako asystę) i odzyskałam siły. Odgrażałam się, że kolejne dziecko adoptujemy, ale teraz jak patrzę na moją Matyldę to ciągle mam łzy w oczach – tak kocham tę moją cholerę niedobrą.
Później niestety jak wiecie okazało się, że mała ma zapalenie płuc + jeszcze jakąś bakterię i eh.... o tym to mi się nawet nie chce pisać - najważniejsze, że już jest OK.

[/FONT]
 
Ostatnia edycja:
Do góry