reklama
Forum BabyBoom

Dzień dobry...

Starasz się o maleństwo, wiesz, że zostaniecie rodzicami a może masz już dziecko? Poszukujesz informacji, chcesz się podzielić swoim doświadczeniem? Dołącz do naszej społeczności. Rejestracja jest bezpieczna, darmowa i szybka. A wsparcie i wdzięczność, które otrzymasz - nieocenione. Podoba Ci się? Wskakuj na pokład! Zamiast być gościem korzystaj z wszystkich możliwości. A jeśli masz pytania - pisz śmiało.

Ania Ślusarczyk (aniaslu)

reklama

Opowieści porodowe świeżych lipcowych mamuś :)

Status
Zamknięty i nie można odpowiadać.
Ja tym razem nie mam za dużo do opowiadania:sorry:
Termin miałam na 18 czerwca 2012 roku, ale oczywiście nic się nie działo:no:18 czerwca zaczęłam też chorować, lekarz rodzinny przepisał mi antybiotyk (amokcilaf)...na szczęście zadzwoniłam do gina zanim udałam się do apteki...gin kazał go zamienić na inny - Amotaks twierdząc,że w okresie okołoporodowym wolą nie stosować amokcilafu:confused2:dopiero w aptece się dowiedziałam,że zawarty w tym antybiotyku kwas jest niebezpieczny dla dziecka pod koniec ciąży i może powodować głuchotę:szok:jweź tu zaufaj lekarzom:wściekła/y::angry:
19 czerwca kontrolne ktg w szpitalu i nadal nic...nawet jeden skurcz się nie zapisał:no:choć gin stwierdził,że może to i lepiej, skoro jestem przeziębiona:sorry:następne ktg wyznaczył na czwartek, znowu na czczo,ale z perspektywą pozostania już w szpitalu;-);-)
no i tak nadszedł 21 czerwca (czwartek)...na ktg znowu nic...na wszelki wypadek usg...lekarz je wykonujący oświadczył,że ciąża jest już na tyle terminowa,że trzeba się zastanowić,co dalej (później się dowiedziałam od swojej gin,że wyszło mało wód płodowych - identycznie jak z Natalką:-D)....zapadła decyzja,że zostaję i będą zakładać cewnik Foleya (znowu powtórka z rozrywki jak przy poprzednim porodzie:-D). Zaczęła sie papierologia i w międzyczasie badanie (1 cm rozwarcia:szok:-tego akurat się nie spodziewałam:no:)...jak przyjechałam o 7 rano (na czczo) to po 12 dostałam swoją kozetkę (bo łóżka oczywiście brak) na sali porodowej:tak:i tak sobie czekałam...w międzyczasie dowiedziałam się,że szykują mnie na poród na piątek (22 czerwca)...do 13 nic się nie działo, więc się zaczęłam dopytywać co z tym cewnikiem....przyszła moja gin i około 13.30 założyła aż dwa cewniki,by jak powiedziała mieć pewność,że coś się ruszy do jutra:tak:potem pozwolili już coś zjeść - obiad i kolację...odwiedziny męża:tak:i nawet w międzyczasie znalazło się łózko na porodówce...śmiałam się, że już mam łózko,mogę rodzić spokojnie, bo nie będę musiała się przenosić:laugh2:
Przy poprzednim porodzie cewnik nie wypadł,wyjmowali go następnego dnia...tymczasem teraz o 21.30 usiadłam na łóżku, bo chciałam pójść do wc i nagle te cewniki zaczęły mi bardzo przeszkadzać:confused2:no ale toaletę zaliczyłam..dopiero zakładając bieliznę zauważyłam gumowy balonik:tak:udałam się do dyżurki położnych i powiedziałam, że chyba wypadł mi cewnik:tak:położna - bardzo miła - na szczęście niedawno była zmiana:-D - kazała położyć się na łózko i niebawem przyszła sprawdzić...okazało się, że wypadły oba:-):tak::tak:badanie zaś wykazało 3 cm rozwarcia:tak:ależ byłam zadowolona, bo wyglądało,że tym razem wszystko potoczy się szybciej:tak:potoczyło się jednak dużo szybciej niż bym chciała:-(
Po badaniu na wszelki wypadek podłączyli ktg...telefon oczywiście kazali wyłączyć....no to leżę...kazali raz zmienić bok,drugi raz, bo coś im tam nie grało (poprzednio też był z tym problem, mały się wiercił niemiłosiernie, więc się póki co nie martwiłam)....dopiero zaczęłam się martwić jak po mojej prośbie przyszła położna by zmienić mi bok (nogi mi już zdrętwiały) i powiedziała bym jeszcze troszkę wytrzymała, bo zapis im się nie podoba a lekarz dyżurny jest na obchodzie na patologii a oni czekają na jego decyzję:szok:
Niebawem pojawił się lekarz...nie owijając w bawełnę oświadczył,ze zapis ktg jest fatalny i proponuje zakończyć ciążę:szok:byłam w szoku....on mówi o cesarce?ja nie po to przyszłam:no:...miałam rodzić naturalnie...ale odpowiedziałam,że skoro jest to konieczne to się zgadzam...dopytałam się kiedy to ma być i byłam w jeszcze większym szoku,gdy dowiedziałam się, że w ciągu pół godziny:szok:była mniej więcej godzina 23.20:sorry:zapytałam czy mogę włączyć komórkę i zadzwonić do męża...położna mówiła,żeby męża nie denerwować, bo przy porodzie i tak nie będzie (a mieliśmy rodzić razem),ale zapytałam czy pokażą mu dziecko...powiedzieli,że oczywiście...no to dzwonię:tak:w trakcie rozmowy z mężem przygotowywali mnie do operacji...wbijali wenfolny, salowa pakowała moją torbę...a ja mówiłam mężowi (też nie bardzo wiedział co się dzieje i był w szoku,bo się dopytywał,że jak cesarka?),że jeśli chce zobaczyć synka zaraz po porodzie to ma 30 minut by dojechać do szpitala....podobno miałam spokojny i opanowany głos.....to musiał być jakiś szok, bo cała się trzęsłam i nie do końca do mnie docierało,że tak się zakończy ciąża:no:
Niebawem wieźli mnie na łóżku na górę na salę operacyjną....położna mi wyjaśniła,że może gdyby poród był bardziej zaawansowany to by się udało naturalnie...a tak nie chcą ryzykować życia dziecka:sorry:
Wjechaliśmy na salę....dzień dobry- dzień dobry....przenieśli mnie na łóżko do operacji...pojawił się anestezjolog i zaczął wypytywać...po tym zaproponował znieczulenie podpajęczynówkowe ( jak to mówili pająka:-D...brrrrr....nie lubię pająków:-D)...znieczulił i cały czas zagadywał...a to o starszą córkę a to o pracę itd....pytał czy czuję ciepło...a potem pryskał na brzuch i pytał czy czuję zimne (nie czułam) a ja cały czas się trzęsłam (chyba z przejęcia i strachu:sorry:)....to zaczęli:tak:mi w międzyczasie sufit zaczął się przesuwać, ale jakoś to opanowałam;-)
Cięcia nie czułam i specjalnie w lampy nade mną nie patrzyłam...ale uprzedzili mnie że zaraz poczuję szarpanie i rzeczywiście...poczułam kilka mało przyjemnych szarpnięć....usłyszałam...jest już główka...a za chwilę...są i ramionka...za moment wielki wrzask i pokazali mi synka:tak:(ten krzyk to i mąż na korytarzu usłyszał:-D)...ustaliliśmy godzinę narodzin na 0.03 - czyli juz 22 czerwca - i za chwilę pokazali mi małego już owiniętego w kocyk i przytulili na chwilke do piersi....potem zabrali poza salę (pokazali mężowi)...a mnie zaczęli szyć:tak:gdzieś koło 0.30 wyjechałam w końcu z sali...na korytarzu zamieniłam parę słów z mężem...pogadać nie dali, bo już wieźli na oddział położniczy...tam dali dwa kubki z wodą i rurkę do picia (bo przez 10 godzin nie można głowy podnosić)....nie wiem, o której, bo komórka leżała w torbie, ale niebawem położna przyniosła Stasia do karmienia:tak:i tak się cysiowaliśmy długo:tak:co jakiś czas przychodziła położna i albo go zabierała do łóżeczka albo podawała do karmienia...tej pierwszej nocy jeszcze zabrała go do siebie na 2 godzinki, by się można było zdrzemnąć, ale i tak nie mogłam spać z nadmiaru wrażeń i tego okropnego uczucia braku czucia w nogach:no:
Pionizowania następnego dnia i pierwszych paru dni bolącego brzucha, trudności z chodzeniem nie będę tu wspominać:no:najważniejsze,że Staś jest z nami:tak:
Leżąc już na położnictwie spotkałam swoją gin i ona się pyta,co ja wymyśliłam:-Dona szykowała się na piątek rano na poród i przebicie wód...a tu już po wszystkim:-D
W ten sposób mam dwójkę wspaniałych dzieci - każde urodzone w piątek:tak::-D

PS.Powtórzę po raz kolejny....porównując doświadczenia obecne i sprzed dwóch lat - wolę rodzić naturalnie!!!!
 
reklama
Wszystko zaczęło się o 5 nad ranem. Dokłądnie tak jak wtedy gdy dowiedziałam się że jestem w ciąży. wtedy o 5 rano obudziłam A. by pokazać mu tes a teraz obudzilam go o 5 by powiedzieć że odeszły mi wody. wykąpałam się, spakowała i pojechaliśmy... Zaczęło się nie najlepiej. Najpierw stóż wyzwał nas że budzimy go żeby zapytać o wejście na izbę przyjęć, potem bani i ip trochę mnie olała, ale w końcu o 7 trafiłam na porodówkę. Podłączyli mnie do KTG. przyszłą położna- moja przyjaciółka i się zaczęło. Rozwarcie malutkie a skurcze krzyżowe silne i bolesne. Na dodatek okazało się że zaczyna mi się przeziębienie. podłączyli mi oksy i czekaliśmy na rozwarcie które nie chciało przyjść. Tętno małe mocno wzrosło wieć kazali mi iść wziąć zimną kąpiel żeby obniżyć temperaturę.. i pomogło. od 7 do 10:30 mój poród wyglądał tak. leżałam na pół przytomna od temperatury na łóżku, podłączona do ktg, A. siedział i masował mi plecy. przed 11 wpadła położna i zbadała mi rozwarcie. uśmiechneła się i powiedział że będzie miała dla mnie dobre wieści ale jeszcze zawoła koleżankę. okazało się że rozwarcie mam już 8-9 i niedługo się zacznie. Ledwo zdążyła wyjść za drzwi a ja poczułam straszne parcie, jakbym chciała oddać stolec. zaczęłam krzyczeć do A. że zaraz zrobię kupę i żeby biegł po położną bo coś się dzieje. Ania (położna, przyjaciółka) wpadła i z uśmiechem na twarzy mówi- Aguś rodzisz. Za 30 min maluch będzie z nami... Na bank pomyślała:tak: Ale tak się stało. Skurcze były tak silne że maluszek w pół godziny był z nami. Pamiętam tylko jak wzywali szybko lekarza z innego oddziału bo tek dyżurujący na porodówce miał cc. Pamiętam też tylko jak kazali mi oddychać i Ania powiedziała do A. -o boże ile czarnych włosów. A potem było tylko przeć, stop, za późno i mały była już na mojej piersi. Niesamowite uczucie!!! Takie długie, chude maleństwo o gęstych czarnych włosach znalazło się na mojej piersi.... Coś niesamowitego. Zapomniałam od razu o całym bólu i wysiłku. A teraz ponad tydzień po porodzie nadal jestem najszczęśliwsza kiedy mam małego przy sobie...
 
No dobra to i ja piszę póki mogę :)
Bo to jednak prawda że szybko się zapomina..
No więc jak było wiadomo 4.07. miałam stawić się do szpitala, tak więc wstałam o 6,30 ogranęłam się i poszłam do sklepu po bułeczki to o 7.30 miał mnie już tata wieźć..
no i wróciłam z tego sklepu , jeszcze sraczki dostałam przed wyjściem - to chyba z nerwów... tak więc wyjechaliśmy.. ja prawie całą drogę po cichu płakałam z żalu że muszę tam jechać.. tak nienawidziłam tego szpitala ale w sumie było ok ;)
No wiec zajechaliśmy , ip, te sprawy, potem na oddział, D pomógł mi się zatachać, akurat leżała moja koleżanka co i wcześniej z nią lezałam więc nawet się ucieszyłam ... no i po przyjęciu położyłam się na ktg.. było ok, skurcze chyba tam max 15 , no i nagle zaczeło spadać tętno.. z 140 na 120, 110, 100, aż do 60 ... mówię do D biegnij szybko po położną.. przylatuje położna zaczęła mi bujać brzuchem i zmienić bok... no i już było ok.. leżałam chyba pod ktg z 1,5h bo ordynator kazał... D poszedł bo ojciec na niego czekał , a ja zostałam , kasę na tv miałam, jedzienie miałam, wiatrak też więc super było bo i łózko elektryczne :)
no i potem chyba znowu ktg,
zabrali mnie na usg, wszystko było ok, przepływy ok, łożysko ok, mała ważyła niby 3700gr, a zaraz po usg poszłam na badanie ręczne.. mój lekarz mnie badał .. mówi że wszystko jest ładnie gotowe.. szyjka zgładzona, 3cm rozwarcia.. założył by mi balonik ale mówi że chyba nie ma sensu i lepiej poczekać aż samo się rozkręci... sobie pomyślałam - zesr.a sie a nie rozkręci :/
potem znowu ktg i znowu, i wieczorem zaś tętno spadło do 60, położna znowu mi każe boki zmieniać.. przyszedł ordynator i mówi że jutro zrobimy test oksy 5 ale nie po to by wywołać poród ale zobaczyć jak z tym tętnem , bo być może trzeba by było robić cc.. wieczorem jeszcze poszłam do wc i miałam brązowe upławy.. sobie pomyślałam znowu - jo jo i tak nic z tego pewnie nie będzie...
no więc nocka minęła fajnie i spokojnie
rano ktg wszystko ok ... mnie nic nie boli, bo to przeciez normalne że jak trzeba to nie boli... po ktg poszłam do wc się ogarnąć... i patrzę a krew się ze mnie leje.. ja pier.. sobie myslę - ale kurde chyba czas najwyższy.. poszłam do położnej i jej mówię że krew mi leci... ona zajrzała i mówi że to czop taki krwisty... no to ok..
ok 7:30 zabrali mnie na tą oksy.. położyłam się ..zanim mnie podpięli.. no i leci kroplóweczka.. tak patrzę .. co ona tak wolno .. może ją ścisnę to będzie szybciej.. ale nie - nie będę świrować :-) no i nagle tętno zaczeło skakać między 60 - 230 położna przyszła i znowu zmienić boczek (kur.wa jaki boczek, babo? :wściekła/y:) no i było ok... polezałam jeszcze chwilę i nagle zaczeły mi się dziwne skurcze... przyznam się że takich nie miałam... raz w krzyż, raz w jajniki... i to tak w odstępach od 1-3min.. kurde co się dzieje... aż mnie zaczęło wyginać na tym łózku.. przyszła babka sprawdzić ktg i jej mówię że może niech mnie już odłączy bo strasznie boli , a bym chętnie wzięła prysznic... ona - no to ok..
no i mnie odpięła i poszłam się moczyć... jak siedziałam na krzesełku to było ok ale jaK wstałam to tak bolało ...
no i jak wracałam zaczepiła mnie położna i się pyta czy dalej boli- mówię jej że już nie tak bardzo...
no i poszłam do swojej salki, zjadłam bułkę i jeb skurcz... 2 minuty znowu jeb.. hmmm może zacznę zapisywać... ale zapisałam tylko 3 skurcze - pamiętam 10:13 10:15 10:17 ... o nie.. to za bardzo boli poszłam do dyżurki i mówię że mam skurcze co 2 minuty... a babka mówi "ale przed chwilą panią nie bolało" ja mówię że już boli.. no to na fotel i badanie... i mówi że rozwarcie już duże.. 6cm.. i nagle poczułam ciepło... pomyślałam sobie że mi tak krew poleciała a położna "kurde wody odeszły" ja gały jak 5 zł , zaczełam płakać , a ona do mnie czego płaczesz.. ja mówię że z szoku chyba... zaraz sms do D że rodzę wody mi odeszły, to on w samochód z ojcem i jedzie.. jeszcze to mońci pisałam :laugh2:
no i jak wody mi odeszły 10:45 polezałam z 10min bez bóli i się zaczęło zznowu do 1,2 min ale to były takie kosmiczne skurcze że omal na podłodze sie nie kładłam... szok macicy był :-D idę do położnej i mówię , błagam ją żeby mi dała znieczulenie bo zaraz się wykończe a ona - kobieto ty rodzisz, to tak będzie boleć .. a spier. dalaj sobie pomyślałam...
poszłam na porodówkę znowu przyszła mnie zbadała (ok.11,20) i mówi kurde już 8cm.. i nagle zaczęło mi się chcieć kupe (wiedziałam że to parte ale co miałam błyskać wiedzą )
skurcz co pół minuty... ona każe mi oddychać , a ja drę morde na całe piętro .. nagle wpada Darek w fartuchu , nie wiedziałam czy się śmiać czy płakać tak śmiesznie wyglądał.... no i głaszcze mnie.. wachluje i tak takie, do mnie oddychaj , ja nie dawałam rady tak bolało.. zaczęłam przeć, a babka do mnie - no kobieto, masz nie przeć bo zrobisz krzywdę sobie i dziecku.. a ja już nie mogę.. odpływałam między skurczami... i czułam jak one wracaja aż zapierałam się o fotel... i w krzyk.. mówię chcę kupę chcę kupę ja naprawdę zorbię kupę :-) zabijcie mnie, po co mi było to wszystko.. ale położne miały ze mnie ubaw.. haha! :)
teraz to się mogę pośmiać ale wtedy ja na prawdę umierałam :-D i nagle ciach szybko rozłożyły łóżko i zaczęłam przeć na całego... nie wiem ile razy parłam.. z 6, 5 razy? jak wyszła główka kazały kaszleć no i mała wyszła.. była taka sina... taka dziwna.. nie płakałam.. no może 1 łezka mi poleciała.. dostała 9kt.. miała starty naskórek z dłoni i stóp - lekarka powiedziała że to już za długo przenoszone było i dlateog... potem jak ją zabrLI D ze mną siedział i mnie głaskał , mówił że jest ze mnie taki dumny i tak mnie bardzo kocha...
no i to tyle chyba tej historii .. moze coś i poplątałam bo to jednak się zapomina.. ten ból to wszystko...
położne mówiły że rodziłam jak stara, od kroplówki 7:30 , skurcze po 8 a o 11:55 Iga już była...
I wiecie co, kocham mojego męza nad życie... gdyby nie on to nie wiem.. dobra kończę bo płakać mi się zachciało :)



aha i chciałam dodać że do końca porodu ktg pokazywało skurcze po max 30. więc ktg szału nie zrobiło ;)
 
Ostatnia edycja:
a więc i ja opowiem Wam naszą historię:):) w upalny wtorkowy poranek nic nie zapowiadało zbliżającego się porodu więc korzystając z dnia wolnego mężula, postanowiliśmy odwiedzić moich rodziców i załapać się na ostatnie truskawki z działeczki:):) spędziliśmy tam cały dzień drepcząc to tu, to tam... po powrocie do domku odpoczeliśmy kilka chwil i postanowiliśmy tak dla zdrowotności zaliczyć kolejny spacer... tak dla przyspieszenia porodu - na który i tak w najbliższych dniach nie liczyliśmy...
wracając do domu marzyłam już tylko o łóżeczku, kładąc się około 23 zażartowałam do T. ,że śmiało może sobie wypić piwko bo i tak dziś rodzić nie będę... :):)usnęłam... a już po 40 minutach wyskoczyłam z łóżka jak oparzona... tak mnie bolał kręgosłup,że masakra... myslałam,że mnie rozrywa... jejjj zwaliłam ten ból na aktywny dzień... ale coś mi nie pasowało bo ból nasilał się co kilka minut... a więc zaczęłam odliczać... mężuś też z wrażenia nie mógł już usnąć ... liczyliśmy , patrząc na zegarek... pięć, cztery, pięć, trzy minuty... hmmm chyba nie było na co czekać.... o godzinie 2 trafiliśmy na IP...tam zostałam zbadana - rozwarcie na 2 palce... ale to już było coś... później papierki, przebieranie i z niedowierzaniem poczłapaliśmy za panią położną na salę porodową:):)a tam przywitała nas sympatycznie zakręcona Pani w dresikach - jak się później okazało również położna... rozgościliśmy się... ona jeszcze raz zbadała... rozwarcie już na 3 palce, ale bóle się nie nasilały... zapytała czy już bym chciała znieczulenie czy jeszcze czekamy... poczekaliśmy do 4 i wtedy sama poprosiłam o mała dawkę ulgi:):) przywędrowała p.anestezjolog zaaplikowała znieczulonko i jak ręką odjął- nic się nie działo - nic nie bolało- na KTG skurcze ucichły - a my śmialiśmy się,że czujemy się jak na wakacjach... ja skakałam na piłce, mężuś oglądał telewizję, nawet się na pół godzinki zdrzemną na wygodnym worku sake:):) i tak doczekaliśmy do godziny 7 , kiedy to zmieniała się załoga porodówki... a więc odwiedziła nas nowa brygada i śmiejąc się zakomunikowali,że tak to być nie może - czas rodzić... poszły w ruch kroplówy z oxytocyną no i się zaczęło - zasłużyłam na jeszcze 1 dawkę znieczulenia i do boju... o godzinie 9 pomimo znieczulenia skurcze były już bardzo bolące i częste - jeden przechodził w drugi, położna przebiła mi worek z wodami i chlustały jak najęte... nie miałam zielonego pojęcia co się dzieje... rozwarcie tylko na 4 palce... mężuś opiekował się mną najlepiej jak umiał, głaskał, całował i chyba sam nie wiedział co się dzieje i ,że to już tuż tuż... po pół ok. 30 min. od odejścia wód rozwarcie było już pełne...bolało jak cholercia... więc położna zaproponowała żebym sobie ukucnęła, tak będzie wygodniej:) więc wbiłam się pomiędzy łóżko a ścianę i modliłam się żeby to jak najkrócej trwało... mężuś masował plecy i dzielnie kucał razem ze mną... położna biegała w koło nas i starała się zajrzeć tu i tam..żeby zobaczyć na jakim etapie jest poród... nagle krzyknęła,że czas już na łóżko i wtedy to już sama nie wiem jak to się działo... t. tulił się do mnie a we mnie wstąpiły nadludzkie siły 4 parcia i nasza śliczna córeczka była już z nami:):) położyli mi ja przy piersi a mnie dopadło takie wzruszenie,że nic powiedzieć nie mogłam... ten pierwszy krzyk był najcudowniejszym jaki słyszeliśmy... już tuliliśmy nasze kochane śliczne maleństwo... z całych emocji zapomnieliśmy o pierwszej fotce maluszka... dobrze,że położna przypomniała mężusiowi... później już tylko przecięcie pępowinki i zabrali nam Melcię na pierwsze badanka i pomiary... to właśnie wtedy zdecydowaliśmy o imieniu dla naszej cudnej córeczki... córeczki tatusia jak to powiedział T.):):) mnie czekało założenie 3 szwów - bo mi się pękło niespodziewanie... trochę bolało... ale to już nic w porównaniu ze szczęściem jakiego doświadczyliśmy... od tej chwili jesteśmy pełną rodziną i mamy nasz największy skarb siebie wzajemnie i miłość do naszej najwspanialszej córeczki...
 
Może nareszcie uda mi się co nieco opisać... bo zapomina się szybko :)

A więc w czwartek na wizycie okazało się, że mam rozwarcie na 4 cm i dostałam skierowanie na piątek do szpitala, jak lekarz to mówił to myślałam, ze sobie jaja ze mnie robi, ale to wcale żarty nie były i nagle milion myśli na minutę co jeszcze mam do zrobienia :)

Generalnie termin mi nie pasował, bo nie było z kim zostawić Zuzi by K mógł być ze mną... do tego o 16 miał bardzo ważny egzamin na którym musiał być....

O 8 rano stawiłam się na IP z mamą :p (czyt.pracuje na oddziale położniczym, ten dzień miała wolny), K tylko nas zaprowadził (szpital mam po 2 stronie ulicy) i wrócił do Zuzi, która jeszcze z teściową chwile mogła zostać przed jej pracą.
Na ip papiery, papiery, papiery, ważenie itd, itp. Ok 9 byłam na oddziale, wszystkie położne ciotki klotki znajome mi więc milion pytań, że my już, bo jeszcze nie termin itd. Badanie lekarza, masażyk szyjki, rozwarcie na 5 cm. Więc zalecenie lewatywa, oxy, badanie, ewentualne przebicie pęcherza. Między czasie rozgościłam się w mojej sali 2 osobowej w której sama byłam. Przebrałam się w ,,śliczną" białą szpitalną piżamkę, lewatywa, i po 10 podłączyli mi oxy. Skurczy większych brak, badanie, położna kiwa głową i stwierdza, że do wieczora powinniśmy dać radę... ja załamana, wiszę z połową rodziny na telefonie i się nudzę....
ok 11 przebicie pęcherza, skakanie na piłce, kroplówka cały czas leciała, skurcze wyraźniejsze, ale nie jakieś mocne. O 12 padanie, położna nadal kiwa głową, że słabo idzie, rozwarcie nadal 5 cm, a ja się modliłam by coś się już działo i nie zrobili mi cesarki.... K co chwile dzwonił i pytał jak idzie... mama msaowała mi plecy, dawała pić itd, po 13 zadzwonił Marek (czyt. mojej mamy mąż), że po 14 K może przyprowadzić do niego Zuzię, ulga, że chociaż na chwilkę przed egzaminem przyjdzie na porodówkę. O 13 skurcze były takie, że miałam ochotę gryźć poduszkę, badanie podczas skurczu rozwarcie nadal 5 cm, i moja myśl byle nie cesarka.... O godzinie 14:15 proszę mamę o wodę i mówię, że chyba parte się zaczynają, położna oczy jak 5 zł i mówi nie możliwe, mama za tel dzwoni do K żeby biegł do nas, położna pada i mówi 8 cm i magiczne RODZIMY, nagle w sali pełno osób, łóżko, rozkładają i każą przeć, raz, dwa, trzy i miałam małą istotkę cieplutką na brzuchu (14:32) - pępowina baaardzo gruba ale krótka, mama-dumna babcia, przecięła pępowinę i Oleńkę myła, wtedy wpadł K i krzyczy do mamy mej czy zdrowa, łzy w jego oczach - bezcenne, porobił zdjęcia, wycałował mnie i musiał zmykać na egzamin.
Ja na na jednym parciu urodziłam łożysko, lekarz zaczyna mnie szyć... ale mówi do położnej że chyba coś zostało... oglądają łożysko niby całe, naciskają mi na brzuch i czuje jak cieknie, więc decyzja - czyścimy... ja nie wiedziałam co się dzieje, podeszła do mnie mama, złapała za rękę i przytrzymuje ramię, mówiąc nie bój się... ja że co, co wy chcecie sobie myślę, a lekarz, lepiej teraz niż jak zrobi się zapalenie, no i zaczęli mnie czyścić i poród z tym to pikuś, czyścił mnie z 3 razy, zamknęłam oczy z myślą muszę dać radę.... i jakoś dałam... ale nie chciałabym jeszcze raz tego przeżywać...
Później podłączyli mi glukozę, jeszcze 2 h na sali poporodowej i cycowaliśmy sobie.
Przewieźli mnie na moją salę i poszłam pod prysznic.
Po 2 dniach wyszliśmy do domku.

O i koniec.

W gratisie pierwsze zdjęcie Oli.
 

Załączniki

  • DSC01265.jpg
    DSC01265.jpg
    25,6 KB · Wyświetleń: 259
To i ja na szybko ;-) U mnie zresztą nie ma co opisywać.
W piątek 6-go lipca byłam na wizycie i ze względu na słabo pracujące łożysko dostałam termin wywołania na niedzielę, na 8 rano. Sobotę ordynator dał Ninie w prezencie urodzinowym. Także na spokojnie szykowaliśmy się ze skromną imprezką.
Wieczorem 7-go, czułam skurcze krzyżowe. Od razu co 5 min. Poczekałam do 23 i zadzwoniłam na wszelki wypadek po mamę, żeby mogła zostać z Niną. Ja musiałam gnać do szpitala po antybiotyk. W szpitalu na IP wkłuli wenflon, posprawdzali wszystko. Rozwarcie miałam na 3 cm. Pojechałam na salę, gdzie podali mi dożylnie penicylinę. Leżałam sobie, M obok drzemał na krześle. Skurcze miałam tak co 3 min. Kiedy były już co 1-2 poszłam do położnej, bo nie wiedziałam za bardzo, gdzie ja mam rodzić :-D
Powiedziała, że zaraz do mnie przyjdzie i sprawdzi rozwarcie - było już na 8 cm. No to dawaj na porodówkę. Powiedziałam, że nie usiądę na wózku, że chcę iść na nogach, bo skurcze już trwały dłużej i nie wysiedziałabym na poopie. Weszłam na porodówkę, stanęłam przy krześle, M masował krzyż, babeczki zajmowały się papierkami. Odeszło mi troszkę wód i czułam, że coś nie tak ze skurczami - mówię do M, że chyba mam już parte :-) Położyłam się na łóżku i po 10 min Sara była na świecie. Ale nie powiem - te 10 min i ja nie chcę więcej rodzić. Nawet zaczęłam gadać po angielsku z emocji, a raczej drzeć się, że mają ją wyciągnąć ze mnie :-)
Także ogólnie nie wiem, jak policzyć długość mojego porodu. Ważne ze juz po i Sara nie zaraziła sie tym paskudztwem ;-)
 
Myszka Widzę, ze miałyśmy podobnie.

Od 3 miałam skurcze, ale takie lekkie, ze do 5 pospałam. O 6 pojechaliśmy na IP. Tam ktg i niby skurcze są, ale dr twierdzi, że słabo się piszą. Zbadał mówi rozwarcie na 3 cm - przyjmujemy na porodówkę. Jak wstałam z ktg to już ledwo człapałam na porodówkę skurcz za skurczem taki mega. Tam znów ktg, ale po chwili mówię, ze muszę siku i wstałam. Okazało się, ze to nie siku tylko parte. Wpada położna bada i mówi mamy pełne rozwarcie. To trwało może z 10-15 minut od 3 cm do 10. Potem dwa parte i Olaf na świecie. Mimo tego, ze to trwało tak krótko to nigdy więcej. Zostałam nacięta, ale dziś już byłam na zdjęciu szwów więc poczułam ulgę. Po cc szybciej doszłam do siebie niż po sn, a byłam przekonana, że będzie inaczej. A na położna taką francę trafiłam, jedyne jej słowa do mnie to było nie oddycha w moją stronę tylko w drugą, a jak poprosiłam a łyk wody to usłyszałam, ze trzeba mieć ze sobą:confused:. Życzę wszytkim nierozpakowanym takiego express porodu.
 
To i ja opiszę swój poród.
9lipca wyszykowałam się i rano pojechałam na ktg(tam oczywiście zapis w miarę dobry choć skurcze już wychodziły) Od godziny 11 zaczęłam czuć skurcze tak co 14min ale mało bolesne, na rynku kupiłam sobie jeszcze truskawki (bardzo lubię ze śmietaną) bo pomyślałam że to mogą być już moje ostatnie.Kiedy wróciłam do domu od godz 15 zaczęły się skurcze co 8 min i tak trwały do jakiejś 20. Po 20 skurcze były już co 5min i wszyscy w domu zaczęli wyganiać mnie do szpitala, ja zaś nie chciałam jeszcze jechać bo stwierdziłam że to nie jest jeszcze to Koło 21 w końcu udało im się przekonać mnie na szpital,alle odjeżdzając odsunęłam szybę w samochodzie i krzyknęłam żeby się nic nie martwili bo ja pewnie jeszcze wrócę do domu zaraz(jaka stara taka głupia). W szpitalu jednak okazało się że mam 3cm rozwarcia i biorą mnie na porodówkę, tam oczywiście lewatywa (którą wspominam tragicznie, jelita mi się tak wypróżniły że już na tylku siadać nie mogłam pod koniec). Koło 24 badanie po czym położna mówi że rozwarcie bardzo słabo postępuje i ona wątpi abym do 7rano na jej zmianie urodziła. Skurcze koło 24 były już dośc bolesne i tylko sobie w koło powtarzałam muszę wytrzymać bo robię to dla swojego maleństwa który niedługo będzie z nami(o dziwo byłam bardzo spokojna i opanowana mimo iż z natury jestem straszną panikarą)Mój M słysząc jak się kobitki z boku prują stwierdził że ja to sobie spacery urządzam jak po parku i ja w życiu nie urodzę. Koło godzinki 1 dostałam jakiś zastrzyk na zmiękczenie szyjki po którym skurcze zrobiły się nie do zniesienia ledwo wytrzymywałam i prosiłam w duchu tylko aby to się już skończyło. Miałam uczucie że nie ma żadnej przerwy między skurczami jeden się kończył drugi zaczynał(na szczęście to były cały czas tylko bóle z brzucha, bo na koniec doszły jeszcze bóle z krzyży i wtedy to już myślałam że odlecę). Koło godz 3 stwierdziłam do położnej że ja już chyba rodzę a ona na to że jeszcze na pewno nie ....Ale podczas kucania w trakcie skurczu usłyszała jak zaparłam wpadła i spytała co ja robię, kazała położyć się i stwierdziła z oczami jak 5zł że zaczynam rodzić(ona była cały czas przekonana że do 7rano nie urodzę). IIfaza porodu poszła już szybko i po 15min 10lipca ujrzałam nasz skarb po drugiej stronie brzuszka,nie płakałam ale gadałam jak opętana nie mogąc się uspokoić kiedy spojrzałam na M zobaczyłam tylko łzy w oczach i ulgę że już po wszystkiemu. Nie wyobrażam sobie rodzenia bez męża strasznie mi pomógł,sam fakt że był cały czas przy mnie dodawał mi siły.Dziś mija 5dni jak mały jest z nami a ja kocham go strasznie mocno i nie wyobrażam sobie już życia bez niego. Wiem że za mojego synka i męża oddała bym życia bo kocham ich najmocniej na świecie. I moim zdaniem wspólny poród jeszcze bardziej do siebie zbliża.
 
Jak wiecie w czwartek 5.07.2012 trafiłam do szpitala z podejrzeniem wyciekania wód płodowych. Po badaniu na IP lekarz powiedział, że nic nie widzi, ale zostawi mnie jednak na oddziale. Koło godziny 22 po poczytaniu gazetek zaczęłam odczuwać coraz bardziej intensywnie bolące skurcze które od 22:30 były już co 5 minut. Położna sprawdziła rozwarcie i okazało się, że bez zmian na luźny palec a szyjka skrócona, ale nie zgładzona. Bujałam się tak co pięć minut na korytarz, żeby nie budzić sąsiadek, wymiotując z 5 razy, a w między czasie spać choć po 2 minuty żeby mieć siłę na ewentualny poród. Koło 5 nad ranem sprawdziła i okazało się, że nadal luźny palec, ale szyjka zgładzona. O 8:30 był obchód, kiedy ordynator na mnie spojrzał podjął decyzję bez badania o zesłaniu na porodówkę. Dzwonię do K, że ma wziąć rzeczy Cezarego i przyjeżdżać jestem w sali wiśniowej. Na dole podpięli mnie pod ktg a jak dzień wcześniej sięgały 110 tak wtedy bolało 1000 razy mocniej a tu 20... Podczas badania 3-4 cm. Po przebraniu w koszulę i 60 minutach skakania na piłce rozwarcie 6 cm. Po godzinie w wannie 8 cm. Oddychałam dzielnie praktycznie nie krzycząc. Położną tylko zaniepokoiło, że idzie rozwarcie, ale główka nie zstępuje. Sytuacja nie zmieniła się do 15:30, bo o tej zaczęłam przeć. Po 3h bóli partych we wszystkich możliwych pozycjach główka pozostawała w tym samym miejscu. Potrzeba było stać, ale po wymiotach w nocy i podczas akcji kiedy stawałam na nogach robiło mi się słabo i nogi się pode mną uginały. Błagałam o coś co mi pomoże. Dostałam gaz po którym świat mi się rozmywał i było mi niedobrze. Już woda nie pomagała, oddychanie, stanie, siedzenie, darłam się w niebo głosy. Po błaganiach o cesarkę po raz kolejny przyszedł lekarz i zrobił kolejne czary mary i nic nie dało. Zebrał jakiś ludzi i podjęli decyzję o zastosowaniu vacuum. Wyprosili mojego biednego, zdezorientowanego K i zaczęło się... Lekarz ubrał foliowy fartuch, pojawiły się wszystkie dyżurne położne, neonatolog, dwóch lekarzy. Lekarz dyżurny włożył mi vacuum, położna która była ze mną od początku stała po prawej i cisnęła z całej siły z góry brzuch, inna naciskała na nogi, a ja parłam ile miałam sił. Sytuacja powtórzyła się trzy razy, przy każdym skurczu trzy parcia. Kiedy wyszła główka poczułam ulgę, przy kolejnym skurczy wyszła reszta ciałka i wylądowała na moim brzuchu. Był ciepły, mokry i płakał tak pięknie. Nie odczułam wzruszenia, byłam tak wykończona i tak opuchnięta, że ledwie go widziałam. Zapytałam czy mąż może przeciąć pępowinę, ale lekarz uznał, że lepiej żeby nie, bo może zemdleć z powodu krwi. Dało mi to do myślenia. Rozejrzałam się, sytuacja wyglądała jak w rzeźni. Lekarz cały, ja również, fotel, stoli, przyrządy. Nie zrobiło to na mnie wrażenia, bo w końcu przestałam czuć ból i to było w tym momencie najważniejsze. Neonatolog zabrał go do ogarnięcia, a ja urodziłam piękne łożysko. Dostałam malucha na buzi. Kiedy go pocałowałam i powiedziałam do niego, że go bardzo mocno kocham uspokoił się otworzył oczy i poprosiłam żeby zanieśli go do K, bo bardzo na niego czeka. Zszywanie trwało długo, bo lekarz musiał mocno rozciąć na wszelki wypadek. Pomagałam mu trzymając wziernik żeby miał łatwiej. Pogawędziłam z nim o życiu, porodach i dzieciach. Położna ogarnęła mnie trochę z krwi. Sprzątaczka się przeżegnała jak weszła, ale gdy 5 minut później wszedł K nie było już prawie znaku;-)Pierwszy raz dotarło do mnie, że dziecko które mam na ręku jest moje dwa dni po porodzie, leżąc i tuląc Cezarego do siebie popłakałam się ze szczęścia. Jesteśmy już ze sobą 11 dni i każdy dzień jest wyjątkowy. Widok K z maleństwem na ręku i śpiewającym mu piosenki jest najpiękniejszym widokiem jaki w życiu miałam szansę zobaczyć. Jedno wiem na pewno. Gdy kiedy kolwiek ktoś zapyta czy warto iść we dwoje do porodu bez wątpienia odpowiem- TAK. Pomimo tego, że miałam inną wizję tego magicznego czasu i K na pewno również nie wyobrażam sobie, żeby go wtedy ze mną nie było. Robił mi okłady na kark z mokrego ręcznika, dawał wody, pomagał wchodzić i schodzić na łóżko, trzymał na piłce, wspierał, oddychał ze mną. Po porodzie przyznał się, że nawet ze mną parł! A do porodu przyszedł świeży ogolony w moim ulubionym ubraniu;-) Bez względu na to jak cholernie bolało, jak czuje ciągły dyskomfort ze względu na szwy, jak krwawiły brodawki i jak się kiepsko czuję fizycznie wreszcie czuję, że jestem o właściwej porze we właściwym miejscu z osobami które teraz kocham jeszcze mocniej, a za tego Bąbla którego mam na kolanach już wiem, że jestem w stanie skoczyć w ogień:-) ależ się rozpisałam... przepraszam jeśli kogoś za nudziłam, uraziłam, przeraziłam...:sorry:
 
reklama
no więc i ja się z Wami podzielę jeśli chłopaki pozwolą:sorry:
z niedzeli na poniedziałek w nocy zaczęły się skurcze - regularne choć tylko co pół godziny, od około 2 w nocy byłam już w kibelku co 20 minut.
Od mniej więcej 5 skurcze co 4-5 minut, mówię sobie nie ma co pakuję torbę bo to chyba już (i jak Nadalka łzy w oczach bo nienawidzę szpitali). No ale że wyjścia nie było mówię do M jedź do pracy jakby co zadzwonię, a sama poszłam pod prysznic, wysuszyłam głowę, i kolejna wizyta w wc, a tam krew-dzwonię do M - jedziemy! od 6.35 w szpitalu, skurcze nadal co 4-5 , zrobili mi badanie a tu rozwarcie na 4 cm, robią zapis ktg, po czym skurcze zrobiły się co 2 minuty, rozwarcie na 8 cm, podłączyli oksy (tzn próbowali bo g.wno z tego wyszło). Od 11 skurcze parte (zapomniałam już jak to boli po prawie 6 latach:szok:),położna kazała przyjmować wszystkie możliwe pozycje, łącznie z klęczkami (choć nie powiem, wtedy chyba mniej bolało) ok. 11.30 nacięli mi krocze (bez znieczulenia:no:) i dalej prę. I o 12.15 przyszedł na świat nasz Skarb, a pępownikę ciął dumny tatuś:tak:potem było jeszcze tylko 40 minutowe szycie przez pana który się uczył (niech go szlag) i po 2 godzinach byliśmy już w "swoim" pokoju.
 
Status
Zamknięty i nie można odpowiadać.
Do góry