DariaN
Fanka BB :)
no to i ja opiszę
obudziłam się jak nigdy w nocy z 6 na 7 lipca o godz.2-15 na siusiu i widzę, że zaczęłam krwawić. Budzę R i mówię, że chyba na nas czas, że musimy jechać bo chyba coś się rusza, na co on na prawdę jedziemy mam wstawać ?? jest burza na prawdę coś się dzieje ?? a ja do niego spoko spoko spal sobie papieroska, ja się uszykuję i pojedziemy. Zeszliśmy do samochodu posadziłam R jako pasażera i mówię, że ja będę prowadzić (co by nie leciał na łep na szyję) i że musimy jechać na stację bo paliwa nie ma
Zajeżdżamy na Orlen, zatankowaliśmy samochód, a tam zmiana i drzwi zamknięte i nie ma jak zapłacić, no wiec czekamy. PO 15 minutach otworzyli, zapłaciliśmy no i jazda do mojego domku (tylko 30 km) po torbę i odstawić psa do mamy.
Wjeżdżając do kościana poinformowałam mamuśkę, że ma wyjść przed dom co by psa odebrać ode mnie bo jadę do szpitala, a od niej do mojego mieszkania po torbę (nie mówiąc już o tym że szybko ją dopakowywałam
O 4-15 po wielu przebojach dotarliśmy do szpitala. Wyszła zaspana położna i zapytała po co przyjechałam, no więc mówię, że niepokoi mnie to mocne krwawienie, a ona zaczęła wypełniać tą całą papierologię, R. wysłała na IP co by mi przyjęcie do szpitala załatwił, a ona zaspana zadawała głupie pytania, podłączyła do KTG (które standardowo nie wykazało żadnych skurczy) i próbowała mi zmierzyć miednicę, co wychodziło jej niezbyt dobrze. W końcu zjawiła się lekarka i zaczęła mnie badać po czym stwierdziła: "Jesteśmy daleko w polu" pytam jak to wczoraj na wizycie lekarz mówił mi że wszystko gotowe do porodu więc jak to jest, a ona "generalnie może się wszystko rozegrać na przestrzeni 4 godzin" - myślę sobie kur... o co jej chodzi no to będę rodzić czy nie będę no i pytam skąd to krwawienie, a ona że to tylko skracanie się szyjki. po czym kazali się przebrać i zaprosili na oddział
Wychodzę z gabinetu R. mnie pyta czy jedziemy do domu, a ja ze łzami w oczach że nie że już mnie stad nie wypuszczą bez naszej córeczki no i zostałam w tej rzeźni.
Położyli mnie na poporodowy (leżała tam jedna po cesarce i jedna po porodzie SN) rano 7.07 podłączyli znów KTG i znów nic. Po 3 godzinach znów KTG i znów nic i tak w kółko co trzy godziny na zamianę z mierzeniem tętna dziecku. NA to zjawiła się u mnie w szpitalu mama i załapałam kryzys. Wkurzało mnie że mnie zostawili i że nic ze mną nie robią, że nie przejmują się tym krwawieniem które było coraz większe (przez myśl przechodziło mi żeby wypisać sie na własne żądanie) - położna stwierdziła po oględzinach wkładki, że to plamienie a nie krwawienie. Przyjechał R. i mówię mu że się wypiszę jak tak dalej będzie no i że ma mnie zabrać z tego szpitala - no i zabrał w piżamie na obiad do restauracji (byście widziały zdziwienie na twarzach ludzi jak widzieli mnie w tej koszuli). PO obiedzie wracamy do szpitala po czym okazuje się że położne mnie szukały na badania i że mam natychmiast na oddział przyjść. No więc idę na swój pokój, a tam się dowiaduję, że przenieśli moje rzeczy na inny pokój (przedporodowy), wchodzę a tam 5 lasek i znów się załamałam. Kolejne KTG skurczy brak a ja wciąż krwawię i brzuch boli, myślę sobie po co ja mam im cokolwiek mówić skoro oni tak twierdzą że nic się nie dzieje. Zaczęłam więc sobie spacerować wokół szpitala ból brzucha był coraz większy ale nic poza tym. R. pojechał (musiał odpocząć przed trasą), a ja się położyłam. O godz. 24 idę do WC a tam znów sporo krwi, a bóle coraz częstsze Godzina 3.30 przychodzi położna mierzyć tętno i pyta dlaczego chodzę i czy mam skurcze, na co jej odpowiadam, że nie mam skurczy, ze mam tylko bóle podbrzusza o których im cały czas mówię i że znów krwawię. Zaprosiła mnie do gabinetu na fotel żeby mnie zbadać i co się okazuje ... 4 cm rozwarcia i jak ona to stwierdziła"idealne warunki do porodu, dziecko tak napiera na pęcherz, że w każdej chwili mogą mi odejść wody" (zrobiła mi też delikatny masaż szyjki) , po czym pada pytanie czy chcę iść na porodówkę, na co ja że może za godzinę. Dzwonie do R. z informacją, że mogę zacząć rodzić w każdej chwili i że ma być przygotowany bo najpóźniej za godzinę (jak nic wcześniej sie nie wydarzy) pójdę na porodówkę. Chodzę po korytarzu bóle co 3 minuty ale ja twardo chodzę i chodzę. PO godzinie przychodzi położna i pyta co i jak to jej mówię że mam bóle co 3 minuty ale wody nie odeszły, na co ona pakować się i na porodówkę no to poszłam. Dzwonię do R. że już leżę na porodówce i że ma przyjeżdżać. Znów podłączyli mi KTG skurczy brak. Pada pytanie czy chcę coś przeciwbólowego, a ja że nie w końcu wg nich przecież nie rodzę więc po co. Godzina 6.10 badanie i dowiaduję się, że przebije mi pęcherz co powinno wszystko przyśpieszyć i wzmocnić bóle i że na razie nic więcej nie można zrobić bo o 7 jest zmiana personelu i że lekarz nie zdecyduje mi się teraz niczego podać. Mówię sobie fajnie urodzę za 20 godzin a oni mają to w d...
7 zjawia się inna położna podaje mi oxy jedną drugą trzecią czwartą i piątą strzykawę no i się zaczyna. Boli jak jasna cholera a do tego między bólami wymioty (prawie już nie daję rady) R. jest cały czas ze mną. W pewnym momencie przychodzi lekarz i mówi że za godzinę będziemy mieli dziecko na świecie więc wlepiam cały czas swoje gały w zegar na przeciw siebie i modlę się żeby się to już skończyło. OXY zaczęło działać, dostałam jeszcze coś (R. mówi że spałam między bólami) i każą mi przeć jak będę miała ból (miałam mówić że mam ból i przeć, KTG nadal nic nie wykazywało). W końcu słyszę jeszcze raz i mamy dziecko, więc parłam z całych sił, położna cały czas masowała mi szyjkę a tu pada "dobra gotowa do porodu" zaczęli rozbierać łóżko i każą rodzić, a ja że nie rodzę już że mają mnie pociąć że nie dam już rady i że mają mi w końcu wyciągnąć dziecko bo ja o nie urodzę. Kolejny ból, karzą przeć (w tym momencie położna mnie nacięła, (a ja krzyczałam tak że cały oddział mnie słyszał),druga położyła mi się na brzuch żeby wypchnąć mi dziecko, kolejny ból - nasza córka jest na świecie. R przecina pępowinę, a ja czekam aż zacznie płakać i nic. PO chwili słyszę no dalej malutka dalej, ale nadal nic mała nie płacze. R. ma łzy w oczach ... po chwili jest krzyk, położyli mi Nadię na piersi, zasnęłam. R. mnie budzi zobacz kochanie jaką mamy piękną córeczkę ... spojrzałam po czym ją od razu zabrali ... widziałam ją tylko przez szybę.
Wszedł lekarz i zaczął mnie czyścić i szyć. Gdy się obudziłam byłam już w pokoju poporodowym poszyta od jednej do drugiej dziury.
Jedyne co pamiętam jeszcze z porodu to jak R. mówi do mnie oddychaj kochanie przez nos, a ja do niego sam se kur... oddychaj przez nos
I faza niby 6 godzin nie wiem skąd to wzięli, II faza 10 minut
Nadia ur. 9-20, 3030g, 55 cm, 33 cm obwód główki, 33 cm obwód klatki, 9 pkt (córka wychodziła twarzą nie główką przez co zdusiła sobie nosek - po kilku dniach wrócił do normy, a dziś już nic nie widać)
obudziłam się jak nigdy w nocy z 6 na 7 lipca o godz.2-15 na siusiu i widzę, że zaczęłam krwawić. Budzę R i mówię, że chyba na nas czas, że musimy jechać bo chyba coś się rusza, na co on na prawdę jedziemy mam wstawać ?? jest burza na prawdę coś się dzieje ?? a ja do niego spoko spoko spal sobie papieroska, ja się uszykuję i pojedziemy. Zeszliśmy do samochodu posadziłam R jako pasażera i mówię, że ja będę prowadzić (co by nie leciał na łep na szyję) i że musimy jechać na stację bo paliwa nie ma
Zajeżdżamy na Orlen, zatankowaliśmy samochód, a tam zmiana i drzwi zamknięte i nie ma jak zapłacić, no wiec czekamy. PO 15 minutach otworzyli, zapłaciliśmy no i jazda do mojego domku (tylko 30 km) po torbę i odstawić psa do mamy.
Wjeżdżając do kościana poinformowałam mamuśkę, że ma wyjść przed dom co by psa odebrać ode mnie bo jadę do szpitala, a od niej do mojego mieszkania po torbę (nie mówiąc już o tym że szybko ją dopakowywałam
O 4-15 po wielu przebojach dotarliśmy do szpitala. Wyszła zaspana położna i zapytała po co przyjechałam, no więc mówię, że niepokoi mnie to mocne krwawienie, a ona zaczęła wypełniać tą całą papierologię, R. wysłała na IP co by mi przyjęcie do szpitala załatwił, a ona zaspana zadawała głupie pytania, podłączyła do KTG (które standardowo nie wykazało żadnych skurczy) i próbowała mi zmierzyć miednicę, co wychodziło jej niezbyt dobrze. W końcu zjawiła się lekarka i zaczęła mnie badać po czym stwierdziła: "Jesteśmy daleko w polu" pytam jak to wczoraj na wizycie lekarz mówił mi że wszystko gotowe do porodu więc jak to jest, a ona "generalnie może się wszystko rozegrać na przestrzeni 4 godzin" - myślę sobie kur... o co jej chodzi no to będę rodzić czy nie będę no i pytam skąd to krwawienie, a ona że to tylko skracanie się szyjki. po czym kazali się przebrać i zaprosili na oddział
Wychodzę z gabinetu R. mnie pyta czy jedziemy do domu, a ja ze łzami w oczach że nie że już mnie stad nie wypuszczą bez naszej córeczki no i zostałam w tej rzeźni.
Położyli mnie na poporodowy (leżała tam jedna po cesarce i jedna po porodzie SN) rano 7.07 podłączyli znów KTG i znów nic. Po 3 godzinach znów KTG i znów nic i tak w kółko co trzy godziny na zamianę z mierzeniem tętna dziecku. NA to zjawiła się u mnie w szpitalu mama i załapałam kryzys. Wkurzało mnie że mnie zostawili i że nic ze mną nie robią, że nie przejmują się tym krwawieniem które było coraz większe (przez myśl przechodziło mi żeby wypisać sie na własne żądanie) - położna stwierdziła po oględzinach wkładki, że to plamienie a nie krwawienie. Przyjechał R. i mówię mu że się wypiszę jak tak dalej będzie no i że ma mnie zabrać z tego szpitala - no i zabrał w piżamie na obiad do restauracji (byście widziały zdziwienie na twarzach ludzi jak widzieli mnie w tej koszuli). PO obiedzie wracamy do szpitala po czym okazuje się że położne mnie szukały na badania i że mam natychmiast na oddział przyjść. No więc idę na swój pokój, a tam się dowiaduję, że przenieśli moje rzeczy na inny pokój (przedporodowy), wchodzę a tam 5 lasek i znów się załamałam. Kolejne KTG skurczy brak a ja wciąż krwawię i brzuch boli, myślę sobie po co ja mam im cokolwiek mówić skoro oni tak twierdzą że nic się nie dzieje. Zaczęłam więc sobie spacerować wokół szpitala ból brzucha był coraz większy ale nic poza tym. R. pojechał (musiał odpocząć przed trasą), a ja się położyłam. O godz. 24 idę do WC a tam znów sporo krwi, a bóle coraz częstsze Godzina 3.30 przychodzi położna mierzyć tętno i pyta dlaczego chodzę i czy mam skurcze, na co jej odpowiadam, że nie mam skurczy, ze mam tylko bóle podbrzusza o których im cały czas mówię i że znów krwawię. Zaprosiła mnie do gabinetu na fotel żeby mnie zbadać i co się okazuje ... 4 cm rozwarcia i jak ona to stwierdziła"idealne warunki do porodu, dziecko tak napiera na pęcherz, że w każdej chwili mogą mi odejść wody" (zrobiła mi też delikatny masaż szyjki) , po czym pada pytanie czy chcę iść na porodówkę, na co ja że może za godzinę. Dzwonie do R. z informacją, że mogę zacząć rodzić w każdej chwili i że ma być przygotowany bo najpóźniej za godzinę (jak nic wcześniej sie nie wydarzy) pójdę na porodówkę. Chodzę po korytarzu bóle co 3 minuty ale ja twardo chodzę i chodzę. PO godzinie przychodzi położna i pyta co i jak to jej mówię że mam bóle co 3 minuty ale wody nie odeszły, na co ona pakować się i na porodówkę no to poszłam. Dzwonię do R. że już leżę na porodówce i że ma przyjeżdżać. Znów podłączyli mi KTG skurczy brak. Pada pytanie czy chcę coś przeciwbólowego, a ja że nie w końcu wg nich przecież nie rodzę więc po co. Godzina 6.10 badanie i dowiaduję się, że przebije mi pęcherz co powinno wszystko przyśpieszyć i wzmocnić bóle i że na razie nic więcej nie można zrobić bo o 7 jest zmiana personelu i że lekarz nie zdecyduje mi się teraz niczego podać. Mówię sobie fajnie urodzę za 20 godzin a oni mają to w d...
7 zjawia się inna położna podaje mi oxy jedną drugą trzecią czwartą i piątą strzykawę no i się zaczyna. Boli jak jasna cholera a do tego między bólami wymioty (prawie już nie daję rady) R. jest cały czas ze mną. W pewnym momencie przychodzi lekarz i mówi że za godzinę będziemy mieli dziecko na świecie więc wlepiam cały czas swoje gały w zegar na przeciw siebie i modlę się żeby się to już skończyło. OXY zaczęło działać, dostałam jeszcze coś (R. mówi że spałam między bólami) i każą mi przeć jak będę miała ból (miałam mówić że mam ból i przeć, KTG nadal nic nie wykazywało). W końcu słyszę jeszcze raz i mamy dziecko, więc parłam z całych sił, położna cały czas masowała mi szyjkę a tu pada "dobra gotowa do porodu" zaczęli rozbierać łóżko i każą rodzić, a ja że nie rodzę już że mają mnie pociąć że nie dam już rady i że mają mi w końcu wyciągnąć dziecko bo ja o nie urodzę. Kolejny ból, karzą przeć (w tym momencie położna mnie nacięła, (a ja krzyczałam tak że cały oddział mnie słyszał),druga położyła mi się na brzuch żeby wypchnąć mi dziecko, kolejny ból - nasza córka jest na świecie. R przecina pępowinę, a ja czekam aż zacznie płakać i nic. PO chwili słyszę no dalej malutka dalej, ale nadal nic mała nie płacze. R. ma łzy w oczach ... po chwili jest krzyk, położyli mi Nadię na piersi, zasnęłam. R. mnie budzi zobacz kochanie jaką mamy piękną córeczkę ... spojrzałam po czym ją od razu zabrali ... widziałam ją tylko przez szybę.
Wszedł lekarz i zaczął mnie czyścić i szyć. Gdy się obudziłam byłam już w pokoju poporodowym poszyta od jednej do drugiej dziury.
Jedyne co pamiętam jeszcze z porodu to jak R. mówi do mnie oddychaj kochanie przez nos, a ja do niego sam se kur... oddychaj przez nos
I faza niby 6 godzin nie wiem skąd to wzięli, II faza 10 minut
Nadia ur. 9-20, 3030g, 55 cm, 33 cm obwód główki, 33 cm obwód klatki, 9 pkt (córka wychodziła twarzą nie główką przez co zdusiła sobie nosek - po kilku dniach wrócił do normy, a dziś już nic nie widać)