Cześć dziewczynki,
Przepraszam za to, że nie odzywałam się do Was, ale czas w szpitalu nie był dobrym czasem dla mnie. Po tym, jak w zeszłą środę dowiedziałam się, że wód już nie ma i ryzyko poronienia jest ogromne wszystko mi się zawaliło. Przepłakałam cały dzień w szpitalu. Bogu dzięki byłam sam w pokoju przez ten czas, bo było dzięki temu jakoś łatwiej. Wszyscy z personelu zrobili się od razu milsi, bardziej ciepli i serdeczni. Przysłano mi psychologa, który mimo mojego uporu pomógł mi zrozumieć pewne rzeczy. Pojawił się mój lekarz, który również podtrzymał mnie na duchu, odwiedziła mnie kuzynka położna, koleżanka lekarka (z tego szpitala) więc jakoś przetrwałam. Na noc relanium i następnego dnia było mi już lepiej. W piątek wypisano mnie do domu z zaleceniem bardzo oszczędnego trybu życia. 12 grudnia (w 23 t.c.) mam się znów stawić do szpitala, spróbują mi uzupełnić płyn owodniowy. Nie wiem jak długo tam zostanę, ale mam nadzieję, że na święta wyjdę do domku i że w ogóle wyjdę i nie będą mnie tam trzymać do rozwiązania. Ale zobaczymy. Jak nie będzie wyboru to będę musiała się podporządkować.
Weekend minął spokojnie, wczorajszy dzień również, aż wieczorem dostałam silnego bólu brzucha. Była akurat sama z córką w domu (mąż wybył na 3 godziny do miasta). Położyłam się, ale nic nie pomagało. Zrobiło mi się gorąco, oblałam się potem, zaczęło mi się robić słabo, oddechy nie pomagały, więc zadzwoniłam po męża. Ból jednak nadal trwał (był ciągły i nieprzerwany), córka na mnie patrzyła i pytała co mi jest. Więc zadzwoniłam na pogotowie. Córka otworzyła drzwi boja ruszyć się nie mogłam z bólu, przyjechali Panowie i zabrali mnie do szpitala. Po drodze w karetce zaczęło mi przechodzić , a na Izbie Przyjęć już praktycznie nie bolało. Badanie nic nie wykazało, moje podejrzenie to albo dziecko dało kopniaka, albo był to skurcz jelit (wczoraj miałam kiepski jedzeniowo dzień). Tak więc wróciłam do domu i poszłam spać.
Powiem Wam, że jestem wykończona tą ciążą. Jestem potwornie zmęczona krwotokami nieprzerwanymi od 2 miesięcy, tym, że ciągle mnie coś boli, że żyję w ciągłym strachu. W sumie nie ma rzeczy, o którą bym się nie martwiła. Staram się żyć spokojnie ale jest to trudne. I tak sobie żyję z dnia na dzień, leżąc całymi dniami i nic nie robiąc. Zostały 3 tygodnie do 1 próby ratowania dzidziusia – dla mnie każdy dzień jest na wagę złota..
Mam nadzieję, że wyjaśniłam Wam troszkę moją sytuację. Troszkę się rozpisałam, ale krócej się nie dało.
Dziękuję, że o mnie pamiętacie, jesteście kochane ;-)