Zeberrko wady serca nie mam żadnej, wręcz fizycznie jak to określił prof. Walczak "sam mięsień to mercedes", bo przeciętny narząd nie byłby zdolny do wytworzenia takich rzeczy i jeszcze przetrzymania tego. Zaczęłam chorować jakieś 6-7 lat temu, miałam dygotania serca i poczatkowo lekarze wmawiali mi nerwicę. Potem okazało się że to migotanie przedsionków niewiadomego pochodzenia. Miałam dodatkowe drogi przewodzenia impulsów elektrycznych w sercu. Brałam leki ale nie pomagały ataki pojawiały się coraz częściej z utratą przytomności i pobytami w szpitalu. Lekarze często mieli problem z umiarowieniem mnie. Serce potrafiło mi nawalać 240 uderzeń na minutę... Z czasem było tylko gorzej a migotanie przedsionków się utrwaliło i miałam już przetrwałe migotanie przedsionków. Ataki trwały prawie całymi dniami i w nocy tez mnie dopadały. Serce nie dość że biło bardzo szybko to do tego nierówno, waliło jak szalone, że nie mogłam oddychać, zaciskało mnie w krtani, po czym przestawało bić na moment wcale. Miałam problemy z wchodzeniem po schodach, budziłam się rano siadałam na łóżku, a serce waliło mi jakbym właśnie skończyła bieg na 1000 m. Brałam kupę leków (które nie pomagały
) m.in. długo brałam leki przeciwzakrzepowe, a później raz dziennie zastrzyki w brzuch - ponieważ byłam mocno zagrożona udarem lub zawałem. Wiele z tego złego już wyrzuciłam z pamięci.
Oczywiście z tego powodu nie było nawet mowy o myśleniu o dziecku...
W końcu podjęto decyzję konieczności zabiegu i tak w październiku 2009r. miała zabieg ablacji w Warszawie w Aninie. Zabieg przeprowadzał dr Derejko pod okiem prof. Walczaka - to wspaniali lekarze, którzy przywrócili mi życie i jestem im ogromnie wdzięczna. Bałam się niemiłosiernie bo już na samej tomografii 64-rzędowej miałam zapaść , więc byłam prawie przekonana że podczas zabiegu umrę
Ale złego diabli nie biorą. Potem jeszcze brałam pół roku leki i jeździłam na kontrolę, aż w końcu usłyszałam, że moja historia choroby idzie do archiwum, ja jestem zdrowa a lekarze mają nadzieję więcej mnie nie zobaczyć.
Ablacja ma jednak to do siebie że czasem trzeba ją powtarzać, czasem nie udaje się znaleźć dodatkowych dróg przewodzenia, ale u mnie póki co jest niby ok. Niby, bo po ablacji pozostała mi tendencja do tachykardii - serce bije szybko. Jestem pod stałą opieką kardiologa i sprawdzamy jak to się rozwija i zobaczymy po ciąży jak będzie, bo może dostanę leki, żeby to serducho jednak trochę zwolnić.
Szanse na to, że arytmia wróci mam taką w tej chwili jak każdy z nas, wcale nie są większe przez to, że już miałam, a może ją wywołać dosłownie wszystko - stres, zła dieta, traumatyczne wydarzenie, osłabienie odporności itd.
teraz dokucza mi czasem tylko to, że bije szybko.
Powiem jednak, że zdrowie to skarb. Jak byłam chora i pytali mnie jak się czuję mówiłam że dobrze, bo przywykłam, nauczyłam się z tym żyć, bo myślałam że inaczej być już nie może, a po ablacji zrozumiałam co naprawdę znaczy dobrze się czuć. Mam nadzieję, że już tak zostanie.
A holter nie jest taki zły, choć jak miałam kilka razy taki dwunastoodprowadzeniowy to czułam się jak w zbroi
Matko ale się rozpisałam <olaboga> Jestem jednak straszną gadułą. A robota dalej leży... Uzależnienia wszelakie to straszna rzecz , tylko jak tu się z Wami rozstać...
Dziękuję
Zebrra za kciuki