Dzisiaj mam dzień żalu do siebie o to, że w ogóle zaczęłam temat starań. Albo że temu pomysłowi przyklasnęłam. Nie wiem co mi nie odpowiadało w życiu bezdzietnej lambadziary. Byłam szczęśliwa, a dzisiaj próbuje cokolwiek zrozumieć z podręcznika do andrologii klinicznej (nie rozumiem nic), a mój mąż znów mówi do kotów, że jest bezużyteczny, bo nie ma plemników. Wywrocilismy całe nasze życie do góry nogami i nie ma powrotu. Powstała pustka, której nie zapełnimy już. Jeszcze jutro wywożą papier, więc musiałam oczyścić szufladę ze wszystkich opakowań po testach i to aż żal dupe ściska ile ich znów poszło przez ostatni miesiąc, a wyników żadnych. I ile ich jeszcze bez sensu pójdzie. Chciałabym cofnąć czas do momentu w którym któreś z nas powiedziało, że fajnie by było mieć dziecko. Nie pamiętam, które z nas wyskoczyło z tym zajebistym pomysłem, ale zasługuje na kopa w jaja/jajniki, a drugie zasługuje na to samo za przyklaśnięcie temu. I w sumie tak się stało, jesteśmy oboje skopani, bezsilni, bez nadziei, bez życia. Mąż mi wczoraj powiedział, że nasze życie ogranicza się do sikania na patyki i okazjonalnie na walenie do kubeczka. I to jest prawda. Chciałabym nas odzyskać, ale nie wiem już jak.