W styczniu pisałam tutaj swój pierwszy post nie sądząc, że będę pisać kiedykolwiek. Dzisiaj niestety piszę ponownie. 13 stycznia, na usg pod koniec 11 tygodnia dowiedziałam się, że doszło do poronienia zatrzymanego. Tego samego dnia skierowanie do szpitala, tabletki, nic nie ruszyło rano zabieg. Teraz ponownie zaszłam w ciążę - ostatnia miesiączka 04.06. w 5t pojawiło się lekkie plamienie, pojechałam do lekarza na usg nie było widać nic, powiedział żeby wrócić po 2 tygodniach. Po dwóch tygodniach widać tylko pęcherzyk żółtkowy i ciążowy, kolejna wizyta za 10-14 dni. Już wtedy czułam, że nic z tego nie będzie. W ten poniedziałek pojechałam na kontrolę. Z OM wychodzi 8t2d, z USG 5t6d. Pan doktor mówi, że niestety raczej nic z tego nie będzie, ale nie stawiamy jeszcze krzyżyka i kazał zrobić betę. Po 48h - spadek. Dzisiaj byłam na jeszcze jednym usg ale tylko dla formalności. Lekarz zaproponował skierowanie do szpitala w którym pracuje na niedzielę. Powiedziałam że chcę poczekać chociaż kilka dni. Zarezerwował mi miejsce na przyszły piątek. Przed wizytą byłam pewna że chce dać naturze chociaż małą szansę, jak tylko usłyszałam o szpitalu to strasznie się rozpłakałam. Cały personel medyczny , który zajmował się mną w styczniu był super i im nic nie mogę zarzucić, ale sama ta atmosfera szpitala, Pani na łóżku obok mówiąca mi że teraz mam dzieciatko w niebie... O tym że byłam w ciąży poza mężem wiedzą moi rodzice i siostra (im też miałam nie mówić ale z różnych względów powiedziałam im). Totalnie nie mam z kim pogadać i zastanawiam się czy na pewno to dobra decyzja że zdecydowałam się czekać, tak naprawdę to może nic nie dać... mam straszny mętlik w głowie. Na ten moment najgorsze jest dla mnie to czekanie, przez to co stało się te kilka miesięcy temu podchodziłam do tej ciąży bardzo na chłodno, nawet z mężem za dużo nie rozmawiałam na ten temat. Moje dwie najbliższe przyjaciółki z którymi bym normalnie o tym teraz rozmawiała mają w domu swoje maluchy - 3 i 4 miesięczne bobasy. I nie widzę jakoś rozmowy z nimi na ten temat teraz.
Przepraszam za dość długi i chaotyczny post, ale po prostu czułam potrzebę żeby to z siebie wyrzucić. Mój mąż mnie bardzo wspiera, był ze mną na praktycznie każdej wizycie, ale on jednak tego do końca nie rozumie. No i to nie on czeka na to czy zacznie z niego lecieć krew jak po odkręceniu kranu czy jednak szpital.
Dzięki każdemu go przebrnął przez tą epopeję