Cześć Dziewczyny
Przeszukując internet znalazłam Wasz wątek i dzisiaj dołączyłam do BB. Chyba głównie po to, żeby się wygadać, ale też być może znaleźć choć jedną osobę, która miała podobną sytuację do mojej i która da mi jakieś pocieszenie... Po miesiącu starań, w październiku zeszłego roku, zaszłam w upragnioną ciążę, cieszyłam się bardzo, cała rodzina również. Od 8 tc zaczęły się jakieś plamienia, zaczęłam brać luteinę, jakoś wszystko się uspokoiło, do czasu kolejnego krwawienia kiedy to kazano mi leżeć tydzień w łóżku, ale po tym okresie nie było juz żadnych problemów, nie licząc silnych wymiotów towarzyszących mi gdzieś do połowy stycznia 2017 roku. Od tamtej pory wszystko było super, czułam się rewelacyjnie, miałam wreszcie mnóstwo energii, badania, w tym test PAPPA super, termin USG połowkowego zaklepany na 20.02.2017 roku. Cieszyliśmy się z mężem strasznie, że szybko "zaskoczyłam" i że wreszcie poznamy płeć naszego malucha, który od miesiąca kopał mnie nawiązując ten cudny kontakt. W okresie ciązy miałam duzo stresów, starałam sie nie przemęczać, ale pare razy niestety nie wyszło, tak jak w niedzielę 12.02.2017 roku. Tego dnia wieczorem, po dość intensywnym popołudniu, w trakcie wypróżniania nagle zaczęłam krwawić i poczułam tez, że coś nagle, gdzieś z przodu i w środku, opuściło się w dół. Przerazona zadzwoniłam do swojej gin, ona mi na to, tylko spokojnie, proszę zwiększyć luteinę, jutro zapraszam na wizytę do siebie o 19. Krwawienie zatrzymało się, później jeszcze przy siusianiu schodziła jakaś krew, w poniedziałek leżałam obserwując się i czekając na wizytę. Oprócz krwawienia zaczął mnie dziwnie boleć kręgosłup lędźwiowy przy leżeniu, ale zmieniałam pozycję i było ok. Kiedy pojechałam do swojej gin, ta zbadała mnie i powiedziała że jest bardzo źle, bo pęcherz płodowy mam w ujściu pochwy, kazała mi natychmiast jechać do szpitala. Wiem że zrobiłam błąd bo nie położyłam się u niej plackiem i nie zażądałam karetki tylko sama pojechałam, ale byłam pod Warszawą i chciałam być jak najszybciej w szpitalu. Przyjęli mnie szybko w szpitalu w Warszawie, niestety po badaniu też powiedzieli mi, że rokowania są złe, kładą mnie na oddziale, zobaczą w dniu jutrzejszym czy uda się mnie podszyć, ale sprawa jest skomplikowana. Przeleżałam noc w szpitalnym pokoju modląc się jak szalona, żeby stało się coś co pozwoli mi uratować ta ciążę. 14.02.2017 r., w Walentynki, których od tej pory nienawidzę, pod narkozą podjęli próbę założenia mi szwu, ale kiedy obudziłam się po zabiegu ok. godz. 12 usłyszałam niestety, że nic nie mogli zrobić, a takich ciąż się nie ratuje, więc czekamy na poronienie samoistne... Wiecie jak straszna jest świadomość, że dzieciaczek, którego ruchy ciągle czujesz, który żyje w Tobie, został skazany na straty, bo nic nie da się zrobić?... Ryczałam w tym cholernym szpitalnym łóżku i nic nie mogłam zrobić. Po narkozie zauważyłam, że mocniej krwawię, pytałam czy to wskutek próby zabiegu, czy TO już się dzieje, usłyszałam, że to już się zaczęło... Od godziny 17 rozpoczęły się bardzo silne bóle kręgosłupa, nie wiedziałam wtedy, że to skurcze, ale kiedy zaczęły się powtarzać miałam już pewność, że to poród - ciąża była żywa, więc żadna inna opcja jak poród naturalny nie wchodziła w grę, niestety jednak w związku z tym, że miałam poronić nie dano mi żadnego znieczulenia. Jedyne co mi pozostało to darcie się w czasie kolejnych skurczy, z bólu oraz totalnej bezsilności... Moja mama, która akurat przyszła w odwiedziny, była ze mną przez cały czas tego koszmaru, towarzyszyła mi też wtedy, kiedy przewieziono mnie na salę zabiegową - rozkrzyczaną z bólu, ociekającą krwią, zmęczoną i przerażoną. Położna kręciła się po zabiegowym, moja mama trzymała mnie za rękę, a ja wtedy wypchnęłam z siebie pęcherz płodowy z moim ukochanym maleństwem... Po porodzie, najgorszym wydarzeniu w moim życiu, bo pełnym bólu, którego nie wynagrodzi Ci krzyk Twojego dziecka, zdecydowałam się zobaczyć Malca, dowiadując się wtedy też, że był to mały chłopiec - ja i mąż bardzo marzyliśmy o synku...
Po wszystkim zabrano mnie na łyżeczkowanie, a nazajutrz wypisano do domu. Wg lekarzy doszło u mnie do niewydolności szyjki macicy, przebiegło to bezobjawowo, nie wpłynęło na to żadne moje zachowanie, zaś przy następnej ciąży, o którą mogę zacząć się starać po 3 cyklach, w 15 tygodniu obligatoryjnie mam mieć założony szew, ale i tak nie mogą mi dać gwarancji, że donoszę kolejną ciążę... I tak straciłam swoje Maleństwo w 5 miesiącu ciąży... Też jak któraś z forumowiczek, myślałam, że ciąża w tym okresie jest już bezpieczna, ale tak nie jest... Jestem totalnie załamana, zupełnie nie wiem jak się pozbierać, czuję, że zawiodłam jako kobieta, nie wiem czy mąż będzie chciał mieć kiedykolwiek jeszcze dzieci, tym bardziej, że ryzyko związane z kolejną ciążą tez zna, ja sama też z jednej strony chciałabym jak najszybciej zajść w ciążę, a z drugiej panicznie boję się tego, że podobna sytuacja znowu się wydarzy... Czy któraś z Was miała podobną sytuację i udało się jej szczęśliwie donosić kolejne Maleństwo? Błagam, dajcie mi proszę znać... Pozdrawiam, załamana