Witam Was Dziewczyny!! Nadrobiłam dzisiejszy dzień, a nie pisałam wcześniej, bo pojechałam z synkiem do mamy i godzinę temu wróciliśmy.
Powiem Wam, że ja na poronienie patrzyłam trochę z innej strony, niekoniecznie przez pryzmat swojego cierpienia albo tego, że innym kobietom się udaje a mi nie... Tylko przez pryzmat śmierci, jakiej jeszcze nigdy nie doświadczyłam tak mocno i boleśnie, śmierci, która dokonała się pod moim sercem... Moje dziecko miało 6 mm, drugie jeszcze mniej, dla wielu było tylko "zlepkiem komórek" dla mnie znaczyło znacznie więcej i to jemu przede wszystkim należało współczuć i nad nim płakać, a nie nad sobą. Choć przyznam, pytałam, za co ten ból?? Czułam się jak trybek w wielkiej maszynie doboru naturalnego, okrutnej matki natury, która nie zna świata uczuć... Teraz już nie pytam dlaczego?, bo na to pytanie nie ma odpowiedzi, ani żadna odpowiedź nie jest wystarczająca, żeby uzasadnić śmierć dziecka..
Karolciu, bardzo mocno trzymam kciuki!
Selena, w tej sytuacji masz chyba niepodważalne wskazania do cc?
Alutka, masz rację, zawsze, z każdą ciążą startujemy od zera i nie można wyczerpać limitu strat, a potem już będzie dobrze... A co do tego, czemu jedni chorują, inni nie, czemu jedne rodzą bez problemu a inne opłakują swoje dzieci? To jest jak ruletka, wypadkowa zdarzeń i okoliczności, których często nie jesteśmy świadomi, podskakujemy, jak piłeczki w maszynie totolotka i na kogo wypadnie...
She, dla każdego dziecka znajdziesz miejsce w sercu, a Orzeszek już je tam ma na stałe, kolejna ciąża nie sprawiła, że zapomniałam, że przestało mnie boleć choć trochę, ale dała mi nową nadzieję i nową istotkę do kochania i walki o nią i o cud narodzin.