Byłam dzisiaj z T. w USC i odeszliśmy z kwitkiem, aż sie popłakałam na ulicy... a wiecie o co mi chodziło? o ten akt poczęcia dziecka, babka powiedziała, że nie warto tego robić, bo jest kupa roboty a oni maja stary beznadziejny program komputerowy (TEŻ MI ARGUMENT!!!!
), i ogólnie jakos wspólnie doszliśmy do wniosku, że tego nie zrobimy... mówiła, że 14 urzędowych dni do wydania aktu urodzenia liczy się od momentu wypisania dziecka z matka ze szpitala. I to jeszcze w zasadzie od momentu dostarczenia papierka wypisu do USC przez szpital... i jesli nie wyrobimy się w 14 dni po wypisie z przyjściem do USC po akt urodzenia to też nic się nie stanie, bo nikt na nas kary grzywny nie nałoży ani nikt nam nic utrudniać nie będzie... a próbowałam jej wytłumaczyć, że chciałabym to mieć bo gdyby mi się cos stało przy porodzie to T. nie będzie mógł odebrac aktu urodzenia sam bez tego papierka... nie zrozumiała mnie chyba bo cały czas mówiła że matki bez dziecka nie wypisują ze szpitala i na odwrót, więc będę miała czas. Ale różne przypadki się zdarzają- przecież ja mogę z tego szpitala juz nigdy nie wrócić (nie bierzcie mnie czasem za pesymistkę, po prostu mam charakter osoby która lubi wszystko przewidzieć).... i wyszłam i się popłakałam, a T. stał i mówił że głupolek jestem, bo chyba nie mam zamiaru go zostawiać z dzieciątkiem... nie wiem skąd taka myśl mnie naszła i dlaczego tak w tym urzędzie walczyłam o to, a g***o z tego wyszło... nienawidzę urzędów...
fiuufiuu Ty to miałaś albo szczęście albo dar przekonywania albo masz fajny urząd
no to się znowu wygadałam... życzyła mi szczęśliwego rozwiązania i więcej optymizmu, no ciekawe...
dobra , idę se pokój ogarniać... pokój naszego maleństwa