- Dołączył(a)
- 21 Styczeń 2019
- Postów
- 2
Wdawało mi się ze jestem przygotowana, szpital wybrany, optymistyczne nastawianie, pierwszy raz prowadziłam ciąże u lekarza, który pracuje w wybranym szpitalu. Miało być logistycznie. Wiedziałam ze muszę poćwiczyć asertywność ponieważ poprzednim razem średnio to wyszło i kilka ważnych wydarzeń zostało mi odebranych mimo, iż nie było do tego przesłanek, wystarczyło tupnąć nogą. Nie tupnęłam i żałuję do dziś.
Na FB przewinęła mi sie informacja o warsztatach oswoić poród, a że uwielbiam tematykę porodową, porody naturalne, pomyślałam, że TO JEST TO i postanowiłam wyrwać się z domu. Jak się okazało to był początek pięknej zmiany. Dzięki spotkaniom z Doulami wymieniłam dziecinne piżamy na dorosłe, kobiece, a do samego porodu założyłam czarną z koronką, wybrałam inny szpital gdzie nie musiałam tupać nogą, każda moja prośba została spełniona bez wywracania oczami, urodziłam tak jak chciałam. Dziś mówię - wyrywając się z domu zapoczątkowałam cudowny poród. Od samego początku ciąży wiedziałam, że termin zapisany w karcie ciąży jest błędny ponieważ obliczony na podstawie 28 dniowego cyklu. Moje są 33-35 dni, wiec prawie tydzień rozbieżności. Z USG wyszło 7.06, z mojego OM 10.06, wg standardów 3.06. Żeby nie przeginać termin który sobie obrałam za wyjściowy to ten z usg z 11 tyg ciąży - 7.06 i tego się trzymałam. 24.05 miałam wizytę u lekarza, było 2 cm rozwarcia i szyjka zgładzona w 50%. Coś się juz działo. Dostałam skierowanie do szpitala i zalecenie aby stawić się na oddziale 11.06. Miałam 2,5 tyg na rozkręcenie akcji porodowej ... dużo i mało. Nie oszczędzałam się, spacery, wycieczki rowerowe, gruntowne sprzątanie, malowanie. Dni mijały nieubłaganie, pytania "Ty jeszcze nie urodziłaś" doprowadzały mnie do szału. Niestety, nie ruszyło się samo. Pojechaliśmy do szpitala z założeniem, że sprawdzimy czy wszystko gra i wracamy do domu. Tak też sie stało, jednak musiałam o to walczyć jak lwica. Lekarz na którego trafiłam był momentami brutalny i nie przebierał w słowach, przytaczając straszne historie o przenoszonych ciążach które obumierały, próbując przekonać mnie do zostania na oddziale celem obserwacji. Po zbadaniu okazało się, że sytuacja nic się nie zmieniła od ostatniej wizyty. Dobiło mnie to, jednak postanowiłam wykorzystać dane mi dwa dni na pobyt w domu. Lekarz musiał mieć dupochron i robił wszystko żeby mnie zatrzymać na oddziale w razie W, którego wg mnie miało w ogóle nie być. Długo z nim rozmawiałam, mówił ze wie jakie skutki uboczne ma oksytocyna, jednak wolą ją podać, dając sobie dupochron – słowo to padało kilkanaście razy zarówno z moich ust jak i jego. Na koniec życzył nam porodu takiego jaki zaplanowaliśmy. Podpisałam odmowę przyjęcia na oddział i wróciliśmy do domu. Wahania nastroju miałam straszne. Bałam się bardzo, wizja obumarcia maluszka mnie paraliżowała, z drugiej strony wiedziałam ze mam jeszcze czas, ze jest jeszcze parę dni. Zabrałam się za robienie kompotów z czereśni, drzewo w tym roku cudownie obrodziło. Późnym wieczorem poszłam z przyjaciółka na spacer, było wesoło. Moja piłka pękła, więc pożyczyła mi swoją. Możecie sobie wyobrazić nas - ja kulający się czołg i Ona - niosąca ogromną piłkę, zapadał zmierzch, humory dopisywały. Wzięłam kąpiel, piłkę zakulałam w kąt z założeniem ze od jutra zaczynam skakać. Poszliśmy spać. Byłam strasznie zmęczona, nawet przez głowę mi nie przeszło, że to będzie nasza noc. O 0,45 obudził mnie skurcz, zbagatelizowałam go, w końcu to nie pierwszy w tej ciąży. Próbowałam zasnąć, po 4 min kolejny i tak kilka razy. Wstałam, poczułam, że coś poleciało ze mnie - cudna galaretka. Skurcze były przyjemne. Powiedziałam T. że jeszcze mamy czas. Poczekamy coby mieć pewność ze to akcja porodowa. Pomalowałam oko, przygotowałam kanapki dla T, starszym Córom ubrania do szkoły i przedszkola ... czas miedzy skurczami skrócił się co 2 min, odczuwalne coraz bardziej, T. nie wytrzymał presji i stwierdził ze czas jechać do szpitala. Założyłam czerwona sukienkę, poinformowaliśmy moją Mamę żeby wybrała starszyznę rano do placówek i pojechaliśmy. Było po 2 w nocy. Bałam sie tej drogi, najwygodniej czułam się stojąc. Nie przemogłam się aby klęczeć na tylnej kanapie. Usiadłam z przodu. Było coraz intensywniej, T. pyta czy zjechać do innego, bliższego szpitala (tego z pierwszego wyboru). Powiedziałam absolutnie nie, dam radę. Dojechaliśmy. Pan z ochrony nie otworzył nam szlabanu, wiec czekał mnie spacer
szpitalnym parkiem. Było cudownie rześko, ciepło, ptaki ćwierkały. Dotarliśmy na izbę przyjęć, Pani pyta który poród, co ile skurcze i prosi abym się położyła, mówię ze jak do ktg, to sie nie położę, chce stać. Na co Pani odpowiada, że musi mnie zbadać i zrobić wymaz. Jednak wcześniej zobaczy czy dziecko żyje :/, mówię ze żyje, ponieważ czułam ruchy przed chwilą. Wgramoliłam sie na kozetkę, Pani zbadała i mówi 8 cm, na co ja z radością odpowiadam, że super bo rano było tylko 2 cm. Pani pociągnęła temat i wyszło ze podpisałam papier odmowy przyjęcia na oddział i burczeć zaczęła, że się wypisujemy i wracamy z 8 cm i kto ma potem papiery wypisywać. Pan Doktor chciał zrobić proceduralne usg, mówię, że miałam rano, wszystko jest w dokumentacji i było ok, odburczał tylko "jedziemy do góry". Pani pyta czy chcę na wózku czy na nogach, odpowiedziałam - po schodach, ale się nie zgodziła. Winda czekała. Na sali porodowej czekała uśmiechnięta Kobieta, mniej więcej w moim wieku. Mówię - T. daj Pani plan porodu. Pani informuje mnie ze trzeba zrobić ktg, informuję stanowczo, że nie położę się na łóżko, pyta jak chcę, odpowiadam - na stojąco lub na klęczkach, wgramoliłam sie na łóżko, zawisłam na oparciu tyłem do "zaspanego lekarza". Juz miałam prosić o przykrycie mi tyłka prześcieradłem, kiedy Pani Położna sama to zrobiła. Zaczynałam czuć sie bezpiecznie, Pani mnie słuchała, zaczynała czytać w myślach, spełniać powolutku moje marzenia. T. siedział blisko mnie na fotelu. Wystarczyła mi jego obecność. Położna podeszła i omówiłyśmy plan porodu, zapytała mnie o nacięcia, powiedziałam że byłam nacinana dwa razy i mimo iż nie wyrażam zgody na kolejne jestem świadoma jaka jest sytuacja i jeśli nacięcie będzie lepsze od pęknięcia to ma ciąć. Powiedziała ze zrobi wszystko aby ochronić krocze. Było coraz mocnej i intensywniej, rzuciłam T. z wyrzutem że nie kupił elektrod do TENS, a teraz mnie bardzo z krzyża boli. Po raz kolejny Położna mnie zaskoczyła mówiąc - ja mam elektrody, chce Pani Tens? TAK TAK TAK. Było mi łatwiej. Podczas badania odeszły wody, delikatnie pociekły, inaczej niż w poprzednich porodach. Prawdopodobnie z racji pozycji wertykalnej. Zapis ktg się zakończył, jednocześnie poczułam rozpieranie, chwile wytrzymałam jeszcze na kolanach, potem usiadłam na łóżku, spojrzałam na zegar, było parę minut przed 4. Mówię T. że jest szansa urodzić o 4.25 - tak jak naszą drugą Córkę , na co Pani Położna odpowiedziała że wg niej będzie wcześniej. Tak niewiele brakowało do spotkania z najmłodszą pociechą. Zaczęłam delikatnie przeć, widziałam że Położna przygotowała nożyczki do
nacięcia, powiedziała - to tylko w razie W. Zaufałam. Kolejny skurcz, Pani prosi bym dała z siebie wszystko, mówi że widzi główkę, ma ciemne włoski. Mówię T. - nie dam rady, nie urodzę naszej Córki. Nie wiem kiedy znalazłam się w jego ramionach, mówił że dam radę. Kolejny skurcz, główka Małej juz jest. Pogłaskałam Ją, była taka cieplutka. Kolejny skurcz, słyszę głos proszący abym nie parła, T. powtarza. Dotarło. Krzyknęłam. Poczułam ulgę. Jest. Urodziliśmy. Urodziłam w ramionach T. Śliczną Dziewczynkę. Naszą trzecią Córkę. Nareszcie mogłam ją przytulić. Była taka cieplutka, bezbronna. Pani Położna mówi że kawał kobiety, ponad 4 kilo, nie uwierzyłam. Pytam co ze mną, zrozumiała w mig, odpowiedziała że jest lekkie pęknięcie, 1 stopnia. Łożysko samo wypłynęło. Pępowina przestała tętnić. Położna zapytała T czy przecina, odmówił, tak jak przy poprzednich porodach, zapytała czy ja chcę. TAK. Chciałam. Pierwszy raz poczułam takie pragnienie. Rozdzieliłam nas. Usłyszałam głos lekarza, tego zaspanego. Chciałby poznać wagę dziecka, Pani
Położna informuje iż mama życzy sobie 2 godz. kontaktu skóra do skóry, ja trzymałam w ramionach i nie zamierzałam wypuścić, krzyknęłam tylko że nie schudnie ani nie przytyje w ciągu 2 godzin. Potem było mniej przyjemnie ... zaspany Pan Doktor zabrał sie za cerowanie, tylko 6 szwów, jednak miałam wrażenie ze się na mnie wyżywa. No cóż nie można mieć wszystkiego. Kiedy miałam przejść na normalne łóżko, oddałam Córkę T. Zaraz potem wróciła w moje ramiona. Emocje opadły. Patrzymy na Małą i próbujemy wybrać imię, nasze dotychczasowe propozycje nie pasowały do Niej. T. zapytał naszej Pani, jak ma na imię. Weronika – odpowiedziała. Spojrzeliśmy na siebie. Tak. To będzie Weronika. Na cześć cudownej Położnej, która spełniła moje porodowe marzenia. Wysłaliśmy zdjęcia Werki mojej Mamie, pokazała je Starszyźnie, były zachwycone.
Weronika przyszła na świat 12.06 o wschodzie słońca. Ważyła 4010 gram, mierzyła 58 cm. Cała akcja trwała 3,5 godz
Na FB przewinęła mi sie informacja o warsztatach oswoić poród, a że uwielbiam tematykę porodową, porody naturalne, pomyślałam, że TO JEST TO i postanowiłam wyrwać się z domu. Jak się okazało to był początek pięknej zmiany. Dzięki spotkaniom z Doulami wymieniłam dziecinne piżamy na dorosłe, kobiece, a do samego porodu założyłam czarną z koronką, wybrałam inny szpital gdzie nie musiałam tupać nogą, każda moja prośba została spełniona bez wywracania oczami, urodziłam tak jak chciałam. Dziś mówię - wyrywając się z domu zapoczątkowałam cudowny poród. Od samego początku ciąży wiedziałam, że termin zapisany w karcie ciąży jest błędny ponieważ obliczony na podstawie 28 dniowego cyklu. Moje są 33-35 dni, wiec prawie tydzień rozbieżności. Z USG wyszło 7.06, z mojego OM 10.06, wg standardów 3.06. Żeby nie przeginać termin który sobie obrałam za wyjściowy to ten z usg z 11 tyg ciąży - 7.06 i tego się trzymałam. 24.05 miałam wizytę u lekarza, było 2 cm rozwarcia i szyjka zgładzona w 50%. Coś się juz działo. Dostałam skierowanie do szpitala i zalecenie aby stawić się na oddziale 11.06. Miałam 2,5 tyg na rozkręcenie akcji porodowej ... dużo i mało. Nie oszczędzałam się, spacery, wycieczki rowerowe, gruntowne sprzątanie, malowanie. Dni mijały nieubłaganie, pytania "Ty jeszcze nie urodziłaś" doprowadzały mnie do szału. Niestety, nie ruszyło się samo. Pojechaliśmy do szpitala z założeniem, że sprawdzimy czy wszystko gra i wracamy do domu. Tak też sie stało, jednak musiałam o to walczyć jak lwica. Lekarz na którego trafiłam był momentami brutalny i nie przebierał w słowach, przytaczając straszne historie o przenoszonych ciążach które obumierały, próbując przekonać mnie do zostania na oddziale celem obserwacji. Po zbadaniu okazało się, że sytuacja nic się nie zmieniła od ostatniej wizyty. Dobiło mnie to, jednak postanowiłam wykorzystać dane mi dwa dni na pobyt w domu. Lekarz musiał mieć dupochron i robił wszystko żeby mnie zatrzymać na oddziale w razie W, którego wg mnie miało w ogóle nie być. Długo z nim rozmawiałam, mówił ze wie jakie skutki uboczne ma oksytocyna, jednak wolą ją podać, dając sobie dupochron – słowo to padało kilkanaście razy zarówno z moich ust jak i jego. Na koniec życzył nam porodu takiego jaki zaplanowaliśmy. Podpisałam odmowę przyjęcia na oddział i wróciliśmy do domu. Wahania nastroju miałam straszne. Bałam się bardzo, wizja obumarcia maluszka mnie paraliżowała, z drugiej strony wiedziałam ze mam jeszcze czas, ze jest jeszcze parę dni. Zabrałam się za robienie kompotów z czereśni, drzewo w tym roku cudownie obrodziło. Późnym wieczorem poszłam z przyjaciółka na spacer, było wesoło. Moja piłka pękła, więc pożyczyła mi swoją. Możecie sobie wyobrazić nas - ja kulający się czołg i Ona - niosąca ogromną piłkę, zapadał zmierzch, humory dopisywały. Wzięłam kąpiel, piłkę zakulałam w kąt z założeniem ze od jutra zaczynam skakać. Poszliśmy spać. Byłam strasznie zmęczona, nawet przez głowę mi nie przeszło, że to będzie nasza noc. O 0,45 obudził mnie skurcz, zbagatelizowałam go, w końcu to nie pierwszy w tej ciąży. Próbowałam zasnąć, po 4 min kolejny i tak kilka razy. Wstałam, poczułam, że coś poleciało ze mnie - cudna galaretka. Skurcze były przyjemne. Powiedziałam T. że jeszcze mamy czas. Poczekamy coby mieć pewność ze to akcja porodowa. Pomalowałam oko, przygotowałam kanapki dla T, starszym Córom ubrania do szkoły i przedszkola ... czas miedzy skurczami skrócił się co 2 min, odczuwalne coraz bardziej, T. nie wytrzymał presji i stwierdził ze czas jechać do szpitala. Założyłam czerwona sukienkę, poinformowaliśmy moją Mamę żeby wybrała starszyznę rano do placówek i pojechaliśmy. Było po 2 w nocy. Bałam sie tej drogi, najwygodniej czułam się stojąc. Nie przemogłam się aby klęczeć na tylnej kanapie. Usiadłam z przodu. Było coraz intensywniej, T. pyta czy zjechać do innego, bliższego szpitala (tego z pierwszego wyboru). Powiedziałam absolutnie nie, dam radę. Dojechaliśmy. Pan z ochrony nie otworzył nam szlabanu, wiec czekał mnie spacer
szpitalnym parkiem. Było cudownie rześko, ciepło, ptaki ćwierkały. Dotarliśmy na izbę przyjęć, Pani pyta który poród, co ile skurcze i prosi abym się położyła, mówię ze jak do ktg, to sie nie położę, chce stać. Na co Pani odpowiada, że musi mnie zbadać i zrobić wymaz. Jednak wcześniej zobaczy czy dziecko żyje :/, mówię ze żyje, ponieważ czułam ruchy przed chwilą. Wgramoliłam sie na kozetkę, Pani zbadała i mówi 8 cm, na co ja z radością odpowiadam, że super bo rano było tylko 2 cm. Pani pociągnęła temat i wyszło ze podpisałam papier odmowy przyjęcia na oddział i burczeć zaczęła, że się wypisujemy i wracamy z 8 cm i kto ma potem papiery wypisywać. Pan Doktor chciał zrobić proceduralne usg, mówię, że miałam rano, wszystko jest w dokumentacji i było ok, odburczał tylko "jedziemy do góry". Pani pyta czy chcę na wózku czy na nogach, odpowiedziałam - po schodach, ale się nie zgodziła. Winda czekała. Na sali porodowej czekała uśmiechnięta Kobieta, mniej więcej w moim wieku. Mówię - T. daj Pani plan porodu. Pani informuje mnie ze trzeba zrobić ktg, informuję stanowczo, że nie położę się na łóżko, pyta jak chcę, odpowiadam - na stojąco lub na klęczkach, wgramoliłam sie na łóżko, zawisłam na oparciu tyłem do "zaspanego lekarza". Juz miałam prosić o przykrycie mi tyłka prześcieradłem, kiedy Pani Położna sama to zrobiła. Zaczynałam czuć sie bezpiecznie, Pani mnie słuchała, zaczynała czytać w myślach, spełniać powolutku moje marzenia. T. siedział blisko mnie na fotelu. Wystarczyła mi jego obecność. Położna podeszła i omówiłyśmy plan porodu, zapytała mnie o nacięcia, powiedziałam że byłam nacinana dwa razy i mimo iż nie wyrażam zgody na kolejne jestem świadoma jaka jest sytuacja i jeśli nacięcie będzie lepsze od pęknięcia to ma ciąć. Powiedziała ze zrobi wszystko aby ochronić krocze. Było coraz mocnej i intensywniej, rzuciłam T. z wyrzutem że nie kupił elektrod do TENS, a teraz mnie bardzo z krzyża boli. Po raz kolejny Położna mnie zaskoczyła mówiąc - ja mam elektrody, chce Pani Tens? TAK TAK TAK. Było mi łatwiej. Podczas badania odeszły wody, delikatnie pociekły, inaczej niż w poprzednich porodach. Prawdopodobnie z racji pozycji wertykalnej. Zapis ktg się zakończył, jednocześnie poczułam rozpieranie, chwile wytrzymałam jeszcze na kolanach, potem usiadłam na łóżku, spojrzałam na zegar, było parę minut przed 4. Mówię T. że jest szansa urodzić o 4.25 - tak jak naszą drugą Córkę , na co Pani Położna odpowiedziała że wg niej będzie wcześniej. Tak niewiele brakowało do spotkania z najmłodszą pociechą. Zaczęłam delikatnie przeć, widziałam że Położna przygotowała nożyczki do
nacięcia, powiedziała - to tylko w razie W. Zaufałam. Kolejny skurcz, Pani prosi bym dała z siebie wszystko, mówi że widzi główkę, ma ciemne włoski. Mówię T. - nie dam rady, nie urodzę naszej Córki. Nie wiem kiedy znalazłam się w jego ramionach, mówił że dam radę. Kolejny skurcz, główka Małej juz jest. Pogłaskałam Ją, była taka cieplutka. Kolejny skurcz, słyszę głos proszący abym nie parła, T. powtarza. Dotarło. Krzyknęłam. Poczułam ulgę. Jest. Urodziliśmy. Urodziłam w ramionach T. Śliczną Dziewczynkę. Naszą trzecią Córkę. Nareszcie mogłam ją przytulić. Była taka cieplutka, bezbronna. Pani Położna mówi że kawał kobiety, ponad 4 kilo, nie uwierzyłam. Pytam co ze mną, zrozumiała w mig, odpowiedziała że jest lekkie pęknięcie, 1 stopnia. Łożysko samo wypłynęło. Pępowina przestała tętnić. Położna zapytała T czy przecina, odmówił, tak jak przy poprzednich porodach, zapytała czy ja chcę. TAK. Chciałam. Pierwszy raz poczułam takie pragnienie. Rozdzieliłam nas. Usłyszałam głos lekarza, tego zaspanego. Chciałby poznać wagę dziecka, Pani
Położna informuje iż mama życzy sobie 2 godz. kontaktu skóra do skóry, ja trzymałam w ramionach i nie zamierzałam wypuścić, krzyknęłam tylko że nie schudnie ani nie przytyje w ciągu 2 godzin. Potem było mniej przyjemnie ... zaspany Pan Doktor zabrał sie za cerowanie, tylko 6 szwów, jednak miałam wrażenie ze się na mnie wyżywa. No cóż nie można mieć wszystkiego. Kiedy miałam przejść na normalne łóżko, oddałam Córkę T. Zaraz potem wróciła w moje ramiona. Emocje opadły. Patrzymy na Małą i próbujemy wybrać imię, nasze dotychczasowe propozycje nie pasowały do Niej. T. zapytał naszej Pani, jak ma na imię. Weronika – odpowiedziała. Spojrzeliśmy na siebie. Tak. To będzie Weronika. Na cześć cudownej Położnej, która spełniła moje porodowe marzenia. Wysłaliśmy zdjęcia Werki mojej Mamie, pokazała je Starszyźnie, były zachwycone.
Weronika przyszła na świat 12.06 o wschodzie słońca. Ważyła 4010 gram, mierzyła 58 cm. Cała akcja trwała 3,5 godz
Ostatnia edycja: