To teraz opis mojego trzeciego porodu, prawie 2,5 roku od tego dnia.
Trzecia ciąża, nieplanowana. Z mężem bardzo martwiliśmy się jak to będzie - jak pomieścimy się naszym maleńkim mieszkaniu w piątkę, a niestety nie stać nas na zmianę lokum w najbliższej perspektywie. Po drugie jak ogarniemy trójkę małych dzieci (będzie noworodek, syn mający prawie 2,5 roku i córka dwa lata od niego starsza) bez dziadków czy ogólnie rodziny do codziennej pomocy. No ale cóż, nie ma wyboru i jakoś musimy sobie dać radę.
Całą ciążę bałam się, że trzeci raz urodzę hipotrofika ale niestety nie miałam szansy temu zapobiec lub zminimalizować ryzyko - nie wiadomo dlaczego starszaki urodziły się takie małe. Lekarze tylko rozkładali ręce i mówili: widać taka pani uroda rodzić małe dzieci. Nie pocieszali i nie pomagali. Modliłam się by tym razem córka miała chociaż 2800g, żebym po porodzie od razu dostała ją na sali i w drugiej dobie wyjście do domu. Cały czas powtarzałam sobie, ze tak będzie ale równocześnie głosik w głowie mówił mi żebym się nastawiała na trzecią powtórkę z rozrywki...
Termin miałam na początek października, wtorek. Wszystkie badania prawidłowe, Na tydzień przed terminem ktg płaskie niczym blat stołu, nie ma rozwarcia - cisza jak makiem zasiał, żadnych oznak porodu. Lekarka mówi, że jak nie urodzę w przeciągu tego tygodnia to we wtorek do szpitala żeby mieli mnie na oku ze względu na historię poprzednich poród. Ale spokojnie, ona myśli, że do tego czasu urodzę.
Czwartek 28.09 - robię sobie z rana ostatnie zdjęcie z brzuszkiem i wszystkim wokół głośno lamentuję, że chyba nie urodzę do wtorku i będę musiała bez sensu leżeć w szpitalu, bo NIC się nie dzieje.
Godzina 2 nocy - budzi mnie spinanie się brzucha. Za chwilę kolejne. I jeszcze kolejne. Czyżby? Z drugiego pokoju słyszę nawoływanie syna. Wstaję i idę zrobić mu mleko, przewinąć i posiedzieć aż uśnie. Brzuch cały czas napina się bez względu na to czy siedzę, stoję czy chodzę - już wiem, że to nie są przepowiadające i zaczyna się akcja porodowa. Ale spokojnie, skurcze nie są bolesne, bez problemu ignoruję je i mogę skupić na synu. Przez godzinę przy nim jestem i zastanawiam się kiedy będzie najlepszy moment jechać do szpitala. Oczywiście, że chciałabym tam spędzić jak najmniej czasu ale jest pewien problem - szpital mam bardzo blisko i samochodem to jest poniżej 10 minut jazdy. Ale jeżeli będę musiała jechać między 6:30 a 9:30 to czas dojazdu może wynieść nawet prawie godzinę ze względu na korki. A ponieważ poprzedni poród był prawdziwym ekspresem, więc mogę nie zdążyć dojechać. Ale z drugiej strony jeśli przyjadę za wcześnie to mogą mnie zawrócić do domu...
Tak sobie rozważałam jakie będzie najlepsze wyjście i mąż obudził się. Zapytał co się dzieje i czy długo siedzę przy synu. Odpowiedziałam bardzo spokojnie, że od godziny przy nim jestem i rodzę. W sekundę go otrzeźwiłam Powiedziałam mu, że może koło 8 pojadę do szpitala (jak odstawimy starszaki do przedszkola) ale mąż powątpiewał żebym zdążyła i zasugerował żebym jednak pojechała nawet teraz. Odmówiłam mówiąc, że jeszcze nie boli, więc czekamy. Było po 4 i poszłam położyć się i spróbować jeszcze może zdrzemną. Po chwili pojawił się pierwszy bolesny skurcz. Po kilku minutach kolejny. No to jednak jedziemy do szpitala. Wezwałam taksówkę, mąż obiecał jak najszybciej odwieźć dzieci i do mnie dojechać, może uda mu się tym razem być przy mnie.
Na porodówce byłam koło 5 i tak jak myślałam - po krótkim badaniu (bardzo niesympatyczna położna koszmarnie boleśnie zbadała mi rozwarcie po którym natychmiast zaczęłam krwawić) usłyszałam - po co pani przyjechała? Przecież to jeszcze potrwa, nie przyjmą panią na porodówkę. Powiedziałam o tym jak szybko rozkręcił się poprzedni poród, że mogę nie zdążyć dojechać przez korki, więc położna zgodziła się mnie zawieść na piętro ale uprzedziła, że będę musiała to samo powiedzieć tamtejszym położnym i mogą i tak stwierdzić, że mam wracać do domu.
Na szczęście położne były trzeźwo myślące i mogłam sobie sama wybrać salę (byłam samiuteńka na oddziale, nikt w tym czasie nie rodził, była błoga cisza i spokój, położne w bardzo dobrych nastrojach). Od razu podpięły mnie pod ktg i miałam nadzieję, że to tylko na jakieś 20 minut, bo leżenie na wznak było absolutnie koszmarne ale nie - musiałam leżeć cale 60 minut ;/ W końcu po 6 zostałam odpięta i zaczęłam przebąkiwać o znieczuleniu. Na to położna roześmiała się i powiedziała, że nie ma szans. Gdybym to powiedziała podczas podpinania do ktg to wtedy pobrałaby krew na badania, teraz badania by już były i można by było wzywać anestezjologa. A tak to ja urodzę zanim zdążą przyjść wyniki. Po czym zbadała rozwarcie i powiedziała: wie pani co, nawet gdybym pobrała krew od razu po wejściu na salę to i tak nie zdążylibyśmy podać znieczulenia. Zaraz będzie po wszystkim.
I tak zostałam na sali z instrukcją by jeszcze sobie człapać i wołać gdy poczuję pierwsze parcie. I tak chodziłam klnąc na tym świat stoi i że to perfidne jak kobieta zapomina ten cały ból porodowy. W końcu zaczęły się pierwsze delikatne parte, więc wezwałam położną (nie pamiętam w którym momencie odeszły mi wody). Ona zaczęła mnie przygotowywać ale przejęła mnie druga zmiana personelu (o ile dobrze pamiętałam, to przyszła ta sama położna, która odbierała mój pierwszy poród - ucieszyłam się, bo to była naprawdę bardzo dobra położna). Standardowo położyły mnie na wznak na łóżku porodowym i tutaj zaczęły się małe problemy - nie byłam w stanie na tyle rozewrzeć nóg by położyć je na tych podpórkach - jak kładłam jedną i próbowałam dać drugą, to ta pierwsza od razu mi spadała. A tutaj co chwilę skurcze, parte i ja męczę się jak głupia próbując ułożyć się na fotelu tak jak IM było wygodnie, a nie MI. W końcu jakoś się udało chociaż lekarka trochę marudziła, że nie jestem ułożona tak jak by chciała...
Dostałam sygnał żeby przeć - a ja się zablokowałam. Kompletnie zapomniałam doświadczenie z poprzednich porodów i po prostu płasko leżałam próbując przeć. Nie miałam obok siebie nikogo kto pomógłby mi się dźwignąć. I tak minął jeden skurcz party i nic. Zaczął się drugi, prę, prę i dziecko nie wychodzi. A przecież poprzednim razem synek wyszedł już na pierwszym skurczu! A córka na drugim! A tutaj nic! I w tym momencie wpadłam w panikę. Wystraszyłam się. Położna z lekarką zobaczyły to i nie wiem jakim sposobem położnej udało się do mnie dotrzeć i gdy już myślałam, że i na trzecim skurczu nic z tego nie będzie - jest! Chlup! Co za ulga! Dostałam córkę do przytulenia, położna odcięła pępowinę, urodziłam łożysko i zabrali małą na standardowe badanie. Lekarze patrzą mi w krocze, a ja staram się wyciągnąć głowę i zobaczyć ile pokazuje waga... tylko to się dla mnie teraz liczy, czy będzie chociaż to 2800g.... waga leci w górę... jest 2800g... 2900g... 3100g, znowu 2990g, mała płacze i wierzga, waga znowu skacze na ponad 3kg... w końcu położna ogłasza - trzy kilo! Co za ulga! Moja klusia! Nie ma hipotrofii! Zdrowe dziecko! Wszystko jest w porządku. Dostaję córcię do pierwszego karmienia i pół godziny później wpada mąż. Wszystko jest dobrze. Trochę ponad dwie godziny na porodowej (pod oksytocyną, bo położna stwierdziła, że za mocno krwawię i woli dać kroplówkę na obkurczenie się macicy), potem przejazd na poporodową i za kilka minut dojeżdża do mnie córka. Po doświadczeniach ze starszakami to była najcudowniejsza chwila - mogę mieć ją od samego początku przy sobie cały czas, nie muszę chodzić na intensywną terapię lub do dyżurki pielęgniarek do dziecka.
Najmłodsza urodziła się w piątek o 6:55 i w niedzielę o 15 już byłyśmy w domu. Tak jak miało być.
Trzecia ciąża, nieplanowana. Z mężem bardzo martwiliśmy się jak to będzie - jak pomieścimy się naszym maleńkim mieszkaniu w piątkę, a niestety nie stać nas na zmianę lokum w najbliższej perspektywie. Po drugie jak ogarniemy trójkę małych dzieci (będzie noworodek, syn mający prawie 2,5 roku i córka dwa lata od niego starsza) bez dziadków czy ogólnie rodziny do codziennej pomocy. No ale cóż, nie ma wyboru i jakoś musimy sobie dać radę.
Całą ciążę bałam się, że trzeci raz urodzę hipotrofika ale niestety nie miałam szansy temu zapobiec lub zminimalizować ryzyko - nie wiadomo dlaczego starszaki urodziły się takie małe. Lekarze tylko rozkładali ręce i mówili: widać taka pani uroda rodzić małe dzieci. Nie pocieszali i nie pomagali. Modliłam się by tym razem córka miała chociaż 2800g, żebym po porodzie od razu dostała ją na sali i w drugiej dobie wyjście do domu. Cały czas powtarzałam sobie, ze tak będzie ale równocześnie głosik w głowie mówił mi żebym się nastawiała na trzecią powtórkę z rozrywki...
Termin miałam na początek października, wtorek. Wszystkie badania prawidłowe, Na tydzień przed terminem ktg płaskie niczym blat stołu, nie ma rozwarcia - cisza jak makiem zasiał, żadnych oznak porodu. Lekarka mówi, że jak nie urodzę w przeciągu tego tygodnia to we wtorek do szpitala żeby mieli mnie na oku ze względu na historię poprzednich poród. Ale spokojnie, ona myśli, że do tego czasu urodzę.
Czwartek 28.09 - robię sobie z rana ostatnie zdjęcie z brzuszkiem i wszystkim wokół głośno lamentuję, że chyba nie urodzę do wtorku i będę musiała bez sensu leżeć w szpitalu, bo NIC się nie dzieje.
Godzina 2 nocy - budzi mnie spinanie się brzucha. Za chwilę kolejne. I jeszcze kolejne. Czyżby? Z drugiego pokoju słyszę nawoływanie syna. Wstaję i idę zrobić mu mleko, przewinąć i posiedzieć aż uśnie. Brzuch cały czas napina się bez względu na to czy siedzę, stoję czy chodzę - już wiem, że to nie są przepowiadające i zaczyna się akcja porodowa. Ale spokojnie, skurcze nie są bolesne, bez problemu ignoruję je i mogę skupić na synu. Przez godzinę przy nim jestem i zastanawiam się kiedy będzie najlepszy moment jechać do szpitala. Oczywiście, że chciałabym tam spędzić jak najmniej czasu ale jest pewien problem - szpital mam bardzo blisko i samochodem to jest poniżej 10 minut jazdy. Ale jeżeli będę musiała jechać między 6:30 a 9:30 to czas dojazdu może wynieść nawet prawie godzinę ze względu na korki. A ponieważ poprzedni poród był prawdziwym ekspresem, więc mogę nie zdążyć dojechać. Ale z drugiej strony jeśli przyjadę za wcześnie to mogą mnie zawrócić do domu...
Tak sobie rozważałam jakie będzie najlepsze wyjście i mąż obudził się. Zapytał co się dzieje i czy długo siedzę przy synu. Odpowiedziałam bardzo spokojnie, że od godziny przy nim jestem i rodzę. W sekundę go otrzeźwiłam Powiedziałam mu, że może koło 8 pojadę do szpitala (jak odstawimy starszaki do przedszkola) ale mąż powątpiewał żebym zdążyła i zasugerował żebym jednak pojechała nawet teraz. Odmówiłam mówiąc, że jeszcze nie boli, więc czekamy. Było po 4 i poszłam położyć się i spróbować jeszcze może zdrzemną. Po chwili pojawił się pierwszy bolesny skurcz. Po kilku minutach kolejny. No to jednak jedziemy do szpitala. Wezwałam taksówkę, mąż obiecał jak najszybciej odwieźć dzieci i do mnie dojechać, może uda mu się tym razem być przy mnie.
Na porodówce byłam koło 5 i tak jak myślałam - po krótkim badaniu (bardzo niesympatyczna położna koszmarnie boleśnie zbadała mi rozwarcie po którym natychmiast zaczęłam krwawić) usłyszałam - po co pani przyjechała? Przecież to jeszcze potrwa, nie przyjmą panią na porodówkę. Powiedziałam o tym jak szybko rozkręcił się poprzedni poród, że mogę nie zdążyć dojechać przez korki, więc położna zgodziła się mnie zawieść na piętro ale uprzedziła, że będę musiała to samo powiedzieć tamtejszym położnym i mogą i tak stwierdzić, że mam wracać do domu.
Na szczęście położne były trzeźwo myślące i mogłam sobie sama wybrać salę (byłam samiuteńka na oddziale, nikt w tym czasie nie rodził, była błoga cisza i spokój, położne w bardzo dobrych nastrojach). Od razu podpięły mnie pod ktg i miałam nadzieję, że to tylko na jakieś 20 minut, bo leżenie na wznak było absolutnie koszmarne ale nie - musiałam leżeć cale 60 minut ;/ W końcu po 6 zostałam odpięta i zaczęłam przebąkiwać o znieczuleniu. Na to położna roześmiała się i powiedziała, że nie ma szans. Gdybym to powiedziała podczas podpinania do ktg to wtedy pobrałaby krew na badania, teraz badania by już były i można by było wzywać anestezjologa. A tak to ja urodzę zanim zdążą przyjść wyniki. Po czym zbadała rozwarcie i powiedziała: wie pani co, nawet gdybym pobrała krew od razu po wejściu na salę to i tak nie zdążylibyśmy podać znieczulenia. Zaraz będzie po wszystkim.
I tak zostałam na sali z instrukcją by jeszcze sobie człapać i wołać gdy poczuję pierwsze parcie. I tak chodziłam klnąc na tym świat stoi i że to perfidne jak kobieta zapomina ten cały ból porodowy. W końcu zaczęły się pierwsze delikatne parte, więc wezwałam położną (nie pamiętam w którym momencie odeszły mi wody). Ona zaczęła mnie przygotowywać ale przejęła mnie druga zmiana personelu (o ile dobrze pamiętałam, to przyszła ta sama położna, która odbierała mój pierwszy poród - ucieszyłam się, bo to była naprawdę bardzo dobra położna). Standardowo położyły mnie na wznak na łóżku porodowym i tutaj zaczęły się małe problemy - nie byłam w stanie na tyle rozewrzeć nóg by położyć je na tych podpórkach - jak kładłam jedną i próbowałam dać drugą, to ta pierwsza od razu mi spadała. A tutaj co chwilę skurcze, parte i ja męczę się jak głupia próbując ułożyć się na fotelu tak jak IM było wygodnie, a nie MI. W końcu jakoś się udało chociaż lekarka trochę marudziła, że nie jestem ułożona tak jak by chciała...
Dostałam sygnał żeby przeć - a ja się zablokowałam. Kompletnie zapomniałam doświadczenie z poprzednich porodów i po prostu płasko leżałam próbując przeć. Nie miałam obok siebie nikogo kto pomógłby mi się dźwignąć. I tak minął jeden skurcz party i nic. Zaczął się drugi, prę, prę i dziecko nie wychodzi. A przecież poprzednim razem synek wyszedł już na pierwszym skurczu! A córka na drugim! A tutaj nic! I w tym momencie wpadłam w panikę. Wystraszyłam się. Położna z lekarką zobaczyły to i nie wiem jakim sposobem położnej udało się do mnie dotrzeć i gdy już myślałam, że i na trzecim skurczu nic z tego nie będzie - jest! Chlup! Co za ulga! Dostałam córkę do przytulenia, położna odcięła pępowinę, urodziłam łożysko i zabrali małą na standardowe badanie. Lekarze patrzą mi w krocze, a ja staram się wyciągnąć głowę i zobaczyć ile pokazuje waga... tylko to się dla mnie teraz liczy, czy będzie chociaż to 2800g.... waga leci w górę... jest 2800g... 2900g... 3100g, znowu 2990g, mała płacze i wierzga, waga znowu skacze na ponad 3kg... w końcu położna ogłasza - trzy kilo! Co za ulga! Moja klusia! Nie ma hipotrofii! Zdrowe dziecko! Wszystko jest w porządku. Dostaję córcię do pierwszego karmienia i pół godziny później wpada mąż. Wszystko jest dobrze. Trochę ponad dwie godziny na porodowej (pod oksytocyną, bo położna stwierdziła, że za mocno krwawię i woli dać kroplówkę na obkurczenie się macicy), potem przejazd na poporodową i za kilka minut dojeżdża do mnie córka. Po doświadczeniach ze starszakami to była najcudowniejsza chwila - mogę mieć ją od samego początku przy sobie cały czas, nie muszę chodzić na intensywną terapię lub do dyżurki pielęgniarek do dziecka.
Najmłodsza urodziła się w piątek o 6:55 i w niedzielę o 15 już byłyśmy w domu. Tak jak miało być.